piątek, 5 lipca 2013

Koń bez głowy

Kiedyś była popularna książka „Jeździec bez głowy”, parę razy ekranizowana. Ja miałam przygodę z „koniem bez głowy”, też horror, na wspomnienie trzęsą mi się nogi.
Zaczęło się niewinnym spacerkiem po padoku w Zbrosławicach, ja z Wojtkiem (znowu on!) i jeszcze kilku jeźdźców. Słoneczko świeci, kłusik, luzik.. Wojtek się potyka na polnej drodze, Wojtek leci na pysk, ja z niego, Wojtek w locie obraca się o 180 stopni- czyli leci zadem do przodu, przez własny łeb- matko!! Przygniecie mnie! Ledwie dotykam podłoża, odpełzam jak najdalej… Dobrze- ja żyję, a Wojtek? Leży w koleinie polnej drogi, odwrotnie do kierunku jazdy i nie ma łba!!!!! Boże, gdzie on ma łeb?
 Łeb przygniótł sobie własnym tułowiem, ludzie, on się udusi w parę minut! Próbuję podnieść mu szyję aby uwolnić łeb, ale gdzie jedna baba uniesie konia - nawet jego kawałka nie da rady. Drę się jak opętana wzywając pomocy, zlatują się ludzie - dobrze, że to teren klubu a nie środek lasu. Wspólnymi siłami wyciągamy łeb spod końskiego ciała, nie skręcił sobie karku?!?!?!! Cud! Żyje, trochę niedotleniony,  dobrą chwilę zajęło postawienie konia na nogi - trząsł się jak galareta.. i to mieliśmy wspólne - ja też miałam nogi z galarety... śmierć otarła się o nas, a słoneczko nadal zadowolone z siebie...

Kontakty z Wojtkiem nie wychodzą mi na zdrowie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz