niedziela, 21 września 2014

Koń obcojęzyczny

Kiedy mój wujek z tego kieleckiego zadupia miał 150 lat a ja sześcioletniego syna i duży zapał do jazdy konnej, zarządziłam wyprowadzenie wspominanego ostatnio kasztana ze stajni i … wlazłam na niego… postanowiłam pojeździć. Nie przewidziałam jednego, że koń, który nigdy nie chodził pod siodłem, może nie mieć pojęcia o tych magicznych sygnałach, co to łydkami, dosiadem, itp. Zostało jedynie cmokanie, czyli odgłos ludzki – gębowy.
Jak konik spokojny (tym razem) zajechał ze mną w pole, chciałam zawrócić a on nic, ja go łydkami, piętami, pupą, a on stoi w tej gryce jak dupa i żre… i nic ni rozumie z sygnałów, jakie mu wysyłam. Po prostu mówił innym językiem niż ja.
Kiedy jakoś wróciłam zapragnął na konika wsiąść mój w/w syn. Wlazł i owszem, ale złazić już nie musiał – koń sam go „zsadził”, kiedy wujcio podekscytowany ułańskimi wyczynami „miastowych” strzelił batem za zadem konia.
Na koniec gospodarz postanowił sam zademonstrować woltyżerskie wyczyny, prawdziwie woltyżerskie, zważywszy, ze miał okulawioną nogę i chodził o kulach.
Wlazł na sąg drewna, wdrapał się na szkapę, pojechał w pole, ja ryp na kolana i do wszystkich możliwych świętych o łaskę mądrości dla niego błagam, wujek nic – chyba święci skąpi i nie szastają łaskami na lewo i prawo. Łaska miłosierdzia spłynęła natomiast na konia, nie wywalił wujka, łamiąc mu drugą nogę, nawet nie poniósł tym razem.

Wnioski – koń z urodzenia jest ciemny (szczególnie lipicanery) a potem dopiero dostaje oświecenia. Człowiek może nigdy go nie dostać i pcha się nawet o kulach w opały. 

czwartek, 18 września 2014

Donoszenie o ponoszeniu

No to jestem tu znowu i donoszę o ponoszeniu… a było to za siedmioma górami i za siedmioma rzekami, w dawnych czasach, kiedy Waligóra wraz z Wyrwidębem albo zębem (cholera wie) wyrywali dziewczyny.
Ja zapragnęłam, w środku zimy stulecia,  agroturystyki u wujka w samym sercu kieleckiego zadupia. Jakby zimy, śniegu, bałwana było mi mało, wybrałam się z małoletnim kuzynem na saniach przez las do jakieś stuletniej (podobnie jak ta zima) ciotki. Ciotki nie widziałam, za to zobaczyłam wszystkie gwiazdki i nawet niebiańskie wrota, kiedy konik zaprzężony do sań uznał, że wizyta "Czerwonego kapturka" (tego ww. kuzyna małoletniego, który z ciastem, butelką wina i czekoladą – była na kartki na ów czas) się przeciąga i pora wracać do ciepłej stajenki.  Nagle ruszył (kuzyn nie znał widocznie natury czworonogów nieparzystokopytnych, no może nosorożców znał… kto tam wie, jak z nosorożcami na kieleckiej wsi) i ustawił go – plus sanie i plus mnie na nich pyskiem do stajni… końskim pyskiem!! I koń ruszył, galopem od razu, ja- jak żona Lota, no dupa w koronkach (w kożuszku właściwie – jak Oleńka w Wodoktach…) uff kuzyn małolat przynajmniej refleks miał, wskoczył w ostatniej chwili, złapał lejce (to anglicyzm?) i …nic, koń jak to koń, rwie galopem do stajni, przed nami zakręt o 90 stopni w prawo ( w lewo też byłoby fatalnie...własciwie) a te sanie takie niestabilne, płozy bliziutkie, wywalą się  co robić??? Wyskakiwać??

Ja wtedy nie miałam praktycznie doświadczenia z końmi, bo teeeraaaz… to hoho ale „spuściłam” się na kuzyna... no uratował mi życie… zahamował cholerną szkapę przed zakrętem… odetchnęłam… właściwie to był fajny konik, wesolutki kasztan, co zmajstrował parę lat później opiszę jak skończy się mecz…pt. „Polsko-ruska wojna”, za dużo emocji na kupie;-)

sobota, 13 września 2014

Gdzie konie poniosą

Ilu z was poniósł koń??? Bez podtekstów proszę, bez tego gołego faceta biegnącego przez pole a narysowanego przez Mleczkę.
No więc czasem ponoszą.
Przez konia byłam poniesiona dwa razy, bo wilk, to nosił parę razy, ale mnie nie;-( nawet jak robiłam za czerwonego kapturka dla jednego takiego…
Jadę więc pewnego pięknego kwietniowego dnia na Benapim. Ciepło, ptaszki fruwają, dusza śpiewa, próbując je zagłuszyć. Nic z tego, wszystko zagłusza tętent kopyt mojego konia, który na jednej polnej drodze ruszył „z kopyta” a właściwie z czterech.  Rwie jak szalony, nawet nie próbuję go zatrzymać, wszystkimi czterema łapami wbiłam się w niego, nie dam się zrzucić ( wizualizuję sobie odbite nerki i od razu jeszcze mocniej w siodle, a złamany obojczyk?? kark? sama jestem, nikt mi nie pomoże...), Zatrzymać nie mam szans, lepiej poczekam trochę, może mu się znudzi. Pewnie szybko by mu się nie znudziło, gdyby nie to, że droga wiodła ostro pod górę. Uff wreszcie osłabł, za to zaczął charczeć, jakby miał zdechnąć. Bezczelny jeden, najpierw mnie olewał, a teraz sceny robi? Co ja powiem właścicielowi? Że ta potwora popełniła samobójstwo? Opieprzyłam dziada solidnie, położył uszy po sobie… ogon też. No nie zdechł, za to do końca spaceru jak tylko przyszło do galopu, to nóżkami przebierał drobniutko… niczym panienka, co pragnie siusiu, byle się tylko nie zadyszeć, nie spocić pod paszkami!

Ale to nie był mój pierwszy raz, kiedy koń mnie poniósł… pierwszym razem byłam piękna i młoda a on nieletni… ale tę historię opiszę później.


Na Benapim