Zobaczyłam w telewizorze film War Horse,
zrobiony przez S. Spielberga (!!!) – trzy razy to sprawdzałam, z
niedowierzaniem… najpierw było słodko jak w HanaBarbara, potem jakieś okopy I
Wojny Światowej -okropne sceny z przerażonym koniem w błocie i splątanymi drutami
kolczastymi, które go uwięziły. Pomiędzy tym żałosna scena szarży kawalerii na
karabiny maszynowe- najpierw wszystkie, powtarzam, wszystkie! konie
dopadające okopy wroga są bez jeźdźców-
to ci dopiero ciekawostka… Następne ujęcie przedstawia z lotu… drona (dawniej
ptaka) pole bitwy, na którym leżą równomiernie porozrzucane ciała koni i
znowu ani jednego jeźdźca… hmmm Dziwne
to było i tandetne (drugi raz sprawdziłam reżysera).
Splot niewiarygodnych wydarzeń np.:
wojsko niemieckie nie potrzebowało koni- kazało je pozabijać (takiego
marnotrawstwa w życiu nie widziałam) spowodował, że koń (a nawet dwa, bo one
bardzo się lubiły) trafiają do francuskiego gospodarstwa. Jak to na wojnę przystało – jest i rewizja w poszukiwaniu jedzenia i wszystkiego…
gdzie na tę okazję został ukryty nasz koń, a nawet dwa?? Nie zgadniecie: na poddaszu w sypialni pewnej nastolatki… HanaBarbara wraz z Disneyem by tego
nie wymyślili… Ale cóż po takiej szelmowskiej akcji ratowania koni (oficer
przeszukujący gospodarstwo miał coś ze słuchem- nie skojarzył hałasu z tupotem
kopyt.. a może nie wyobrażał sobie (jak
i ja), że można dwa konie wąskimi schodami wtarabanić na poddasze i zrobić to w
ciągu około 10 minut.. bo tyle mogło minąć od momentu zobaczenia nadjeżdżającego
auta a wejścia Niemców do domu), gdy w następnym ujęciu bohaterka dosiada tego
uratowanego konia (nie, już nie jest na strychu, zlazł sobie;-)) i wjeżdża
galopem na wzgórze wprost we wraże ręce. Niemcybowiem ganiają tam za czyimiś kurami i inną
zwierzyną. Staram sobie to wyobrazić- wiem, że jest wróg w mojej okolicy,
dopiero co opuścił mój dom, a ja radośnie jadę, gdzie oczy poniosą i nie
zastanawiam się, za którą górką na niego wpadnę…
Po tym następuje przejmująco wzruszająca scena obierania konia z tych kolczastych drutów, gdzie ramię w ramię
jeden Anglik i jeden Niemiec, wylazłszy z wrogich okopów przecinali kleszczami
druty. Niemiec rozmawiał z Anglikiem po angielsku - co nie dziwiło, w sumie
jest to naród kształcony (Anglik po niemiecku pewnie nie umiał, co też nie dziwiło), ale jak tenże Niemiec zaczął wołać po angielsku do swoich druhów, prosząc
ich o kolejne nożyce, to mnie dziwić zaczęło i znowu sprawdziłam autora… nadal
w opisie filmu tkwił S. Spielberg.
Jakoś dotrwałam do końca po romantycznej
scenie w szpitalu polowym, gdzie opatrywano koniowi rany (najpierw chcieli go
tam zastrzelić- widać to jest normalne strzelanie do koni między szpitalnymi
łóżkami…). Szczęśliwie się rozmyślili… (pewnie przemyśleli, że nie będzie jak
wynieść końskiego trupa, na noszach się nie zmieści) ciekawe, czy kogoś z widzów to
zaskoczyło;-). Potem nasze uczucia podbiła kolejna ckliwa scena z aukcji koni-
cały oddział zrzucił się na wykup naszego bohatera… kolejna łezka… Kupuje go
wreszcie dziadek wspomnianej nastolatki, co użyczyła koniowi swojego pokoju, a
potem zginęła we wrażych łapach.. zgwałcona uprzednio.. ale że
HanaBarbara czuwała, tego nie powiedziano. I tu mnie zaskoczył scenarzysta – ja
już widziałam oczami wyobraźni, że nasz koń bohater dosiadany przez równie
bohaterskiego żołnierza odnajduje dziewczynę i się z nią żeni… i żyją w trójkę
i mają stadko maleństw… ale niestety
nie, tego absurdu nie było, co im zależało, jeden absurd więcej, czy mniej…
Krok po kroku, łezka po łezce,
dotarliśmy do ostatniej sceny, w której w świetle zachodzącego słońca jeździec
oraz jego koń witają się na jakimś
kartoflisku w Walii z ....matką … nooo, tę scenę to już zerżnięto jak nic z Bollywood
i to bez obciachu…
Myślę, że ta fotka świadczy o tym, że i na strych mogli go wtaszczyć, a ja się tylko czepiałam.
Film stary, a ja go chyba nie widziałam. Koniecznie do obejrzenia w weekend :) Dzięki :)
OdpowiedzUsuń