sobota, 28 grudnia 2013

Czego nie da Anglia

Ten kraj mnie nie podnieca, szczególnie od momentu, kiedy tam spędziłam parę tygodni, kiedy chcieli mnie rozjechać na każdej ulicy, kiedy dawali obrzydliwie słodko - rozmemłane pieczywo (zawsze z zamrażarki, nigdy chrupiące i świeże), ciasta jak przesłodzone torty a hot-dog chciał mnie otruć.
Na listopadowym spotkaniu Comeniusa poznałam pewną drobną, ładną, młodą Angielkę.  Jak się okazało mamy coś wspólnego ze sobą (niestety nie młodość, drobność, ładność???) I nawet nie angielski akcent – actually her English disepointed me a bit, I remember an English professor, who spoke such English….. like  Queen Elizabeth.
Wspólną pasją były konie i tu wspólność już się tu kończyła.
Ja – dziecko ziemi i wiatru, jeżdżę gdzie mnie oczy poniosą, na czym tylko zapragnę i nawet siodła mi nie trzeba.
Ona elegancko, frak, cylinder, biały żabot, koń kupowany w Hannoverze w Niemczech, gdzie najlepsze konie do dresagu mają.
Ja zwiedziłam wszystkie okoliczne lasy, ona nie opuściła parcoursu, ja - może raz siedziałam na koniu droższym niż 10tyś złotych, ona na tańszym niż 10 tyś funtów nie siada. Ona wygrywała prestiżowe zawody, ja na amatorskich dostarczyłam rozrywki paru znajomym… raz;-)
Obie jesteśmy szczęśliwe, będąc na swoich miejscach w życiu.


 Zaprosiłam ją do Polski, do lasów zwiedzanych z końskiego grzbietu… tego Anglia jej nie da.

PS nie mam jej zdjęcia na koniu, ale jak się dorobię - to zamieszczę;-))

czwartek, 26 grudnia 2013

Wielbłąd a

o wypadek nietrudno
… mówi Wam to doświadczona (pod różnymi względami) amazonka.
Wszystko przez wielbłąda, który jest rezydentem w będzińskiej szopce bożonarodzeniowej. Dzieci latają, chcą się fotografować, zaprzyjaźniać, pchać palce w różne jego otwory itp... a ja mam w pamięci Kaziowego wielbłąda - mordercę, który przegryzał karki koniom, póki Kaziu go nie sprzedał… dokąd, nie wiem.
Bo z gadziną nigdy nie wie, oj nie wie się, czy dobrze jest, czy może jest już źle… że tak zacytuję pewnego pop- kulturowca z ukrywaną łysiną.
Kiedyś w Zbrosławicach wchodziłam do stajni, obrócona ku prowadzonemu koniowi i nagle poczułam ciepły zad Arabeli na swoich plecach, które w parę sekund pokrył pot, nie żeby był upał, była tylko moja wyobraźnia i zła sława Arabeli. To była świetna kobyła, tylko kopała jak cholera (pewnego dnia intuicja kazała mi się pochylić podczas wnoszenia siodła do jej boksu, kopyta tylko zafurczały nad moją głową). Co za idiota siodłała ją w przejściu?!?!?!
Brakiem wyobraźni cechują się (w osobliwym natężeniu) właściciele ogierów. Kiedyś dostałam szału, kiedy posiadacz jednego z nich zapragnął udowadniać przede mną i trzema dziewczynkami, że ma takie same jaja jak jego koń… Klacze były w nerwach, dziewczynki w popłochu a ja jakoś nie wierzyłam w te jaja właściciela i się wściekłam, że testosteron zaburza jego rozsądek i naraża te dzieci na agresję ogiera.
No dobra, czasem babom także odbija testosteron, na pikniku country w Siewierzu, gdzieś około 2000 roku, dziewczyna dosiadająca Dziwną - srokatą kobyłę (dziwna była z nazwiska, bo tak w ogóle to zwyczajna była) z Górki Siewierskiej, zaczęła pokaz stawania dęba. Nie skończyła tego pokazu chwalebnie – koń poleciał na plecy i przygniótł amazonkę. Dopiero po usunięciu dwóch belek z ogrodzenia i podniesieniu kobyły udało się uwolnić  dziewczynę.  Szczęściem oprócz ponadrywanych mięśni nic jej się nie stało.

Dlatego szalejcie ale ROZSĄDNIE!! Nie pchajcie swoich pociech w paszcze koni, wielbłądów, misiów, kóz, osłów, kogutów itp… kogut chyba nie ma paszczy... ale i tak nie pchajcie, po to tylko, aby zrobić im zdjęcie.

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Siódme poty na ósemkach

Dobry "parcour" równa się siódme poty, innej opcji nie ma. Jeżeli zmarznę podczas jazdy na koniu, to kiepsko świadczy o prowadzącym, kiedy padam na nos a koszulkę można wyrzymać, to jest okay.
Kiedyś wywieziona na Kaszuby w najpiękniejsze miejsce pod słońcem ( jak twierdził mój mąż;-) wpadłam w łapy ( łapska, szpony) ambitnych instruktorów z osiągnięciami. Zapragnęli użyć tych osiągnięć w celu oszlifowania takiego nieoszlifowanego diamentu jak ja… stępem marsz… trzymać równy rytm, nie miotać się na siodle.. łydka, łydka! Pięta niżej, palce do konia!! Co mówię! Palce… kłusem marsz, uspokoić łydki, wolta w lewo, żwawo!! Nie spać!, co mówiłam o łydkach?! Ręka spokojnie i niżej, nie krzyżuj wodzy!! Kto cię uczył?? Półsiad w kłusie, nie trać rytmu, zmiana kierunku, co mówiłam?!?! – nie było marsz - odpowiadam nieśmiało…- na drągi – nadal półsiad ( już piąte koło!! kark mi wysiada, ja nie wysiadam… jeszcze), jak te drągi?!?! Co było źle?!?!... chyba to pytanie do mnie, więc dukam: hmmm bo za późno oddałam wodze?!? Za szybko jechałam??? Za dużo wodzy oddałam??? Matko! Co było źle?!?!  Nic nie było źle! Było okay! A teraz do stępa i zagalopowanie… ze stępa, mówię przecież.. no już!!
Ja się miotam na tym siodle jakbym miała pchły w portkach, gęba mi mało z gorąca nie eksploduje.. druga próba, mięśniami gniotę wałacha, mało miednicy sobie nie złamię - on nic… Źle, wodzy nie oddawać, trzymać na kontakcie, od narożnika jeszcze raz!! Jak te łydki!!! –rozkaz niczym smagnięcie batem…skurcz w łydce, mamusiu ratuj ( mam 50 lat, więc mamusia nie działa wspierająco;-(  
Uff udało się… za 50 razem… może ci młodsi zagalopowaliby wcześniej, za 20, 34 razem… zależnie od wieku.
Zakwasy w mięśniach miałam jeszcze po tygodniu, ale jazdę i naukę zapamiętałam na całe życie.
Kiedy prawie rok temu, jakieś dziewczę na ujeżdżalni pod Sarnowem usiłowało mnie uczyć robienia wolt… hmmm dziecino, ty krócej żyjesz, niż ja jeżdżę…
Ale wczoraj w Burkach było okay, Kasia wycisnęła ze mnie poty, było ciekawie, nie odpuściłam… no może trochę w galopie na prawą nogę – koń mi się nie składał, wyłamywał.. wstyd…
 Ktoś może zapytać, co ciekawego w tym ujeżdżeniu… chociażby to, że raz mój mąż podziwiał grację z jaką przejechałam koniem przez parking pełen aut… wolty, ósemki, wszystko w jednym palcu;-))




czwartek, 12 grudnia 2013

Jak mam rodzić, to tylko w stajence

Tak z okazji świąt Bożego Narodzenia naszła mnie ochota podzielenia się pewną refleksją towarzyszącą mi od wielu lat.
Historia była taka- mała miejscowość – nazwijmy ją Betlejem, organizowała 100 lecie tamtejszego Zespołu Szkół Budowlanych.
Rozesłano ogłoszenia z zaprosinami do wszystkich okolicznych miast. Towarzystwo się poderwało, chłopaki, dawaj!!
Marysia (żona Józka, który kończył ciesielkę) była w zaawansowanej ciąży i nie miała ochoty jechać na imprezę. Ale jak facet chce spotkać kolegów ze szkoły, to siły nie ma. Zapakował ją w stare punto i hajda. Wytrzęsło bidulą do imentu, brzuch i dzidziuś w nim naskakał się jak karp w siatce przed świętami… no ładnie, a w Betlejem tłumy szalejących, już solidnie podpitych  facetów. Obściskuję się i ślinią z dawno niewidzianymi kolegami.
Józek  nie"zabukował" noclegu , nie było Internetu!
Oczywiście w „Chłopskim jadle” wszystko zajęte, pokoi wolnych nie ma, agroturystyka pęka w szwach, właściciele zacierają ręce.  Maria na ostatnich nogach. Józek chwalił się, że ma kolegów, znajdzie nocleg, ale gdzie tam, u każdego brat, swat, albo cała familia.
I wszystko wyglądało beznadziejnie, aż tu przed wędrowcami nagle i niespodziewanie  z ciemności wyłania się STAJNIA.
Konie spokojnie żują sieczkę, jakaś kózka do towarzystwa, ciepło, przytulnie, daleko od zgiełku imprezy, pachnie sianem.
Józek znalazł kąt, przykrył derką snopki siana, Maria z ulgą opadła na to legowisko.
Tu nie dochodziły wrzaski pijanej zgrai kolegów, którzy spotkali się po latach i opijają stare wygłupy. Nikt nie przeszkadza, nawet żadna migdaląca się para nie wpadła na pomysł zaznania tu przyjemności. Kobieta zapatrzyła się w wewnętrzne światło...

KTO TO WYMYŚLIŁ, ŻE W KARCZMIE JEST FAJNIE RODZIĆ, A W STAJNI TO PONIŻAJĄCE???