niedziela, 29 września 2013

Dzień na płakanie

Dzisiaj był dzień wzruszeń, zacznę od końca - byłam w teatrze Wyspiańskiego w Katowicach na sztuce „Piąta strona świata” o losie Ślązaków w ciągu ostatnich 80 lat… piękna, mądra sztuka… wzruszyła mnie… miałam wujka Ślązaka, który „wżenił” się w Zagłębiu… losy jego rodziny splatały się z tymi w sztuce.
Rano też byłam bliska łez… Rogoźnik - miejsce, gdzie prawie piętnaście lat jeździłam na koniach… tyle wspomnień, śmiechu, Ania rosła na moich oczach… potem prowadziła dla nas jazdy.
Teraz prawie nie ma już tam koni. Rok temu Leda dostała ochwatu… biedna, nigdy nie będzie jeździć. Była dobrym koniem.
Zostały tylko dwa – Etus - arabek, do którego miłość któraś fanka wydrapała na przystanku autobusowym i grubas Turkus. Turkus robił szczwane numery, raz Monika przeleciała mu przez łeb prosto w kałużę, przed którą zatrzymał się jak wryty. Monika go uwielbiała – w końcu oboje rudasy;-)
Czas zatrzymał w kadrze wspomnienia: topienia się Leszka (opisałam je w sierpniu pt. „Instrukcja ratowania topielca”), pierwszego Hubertusa mojej córki, na jednym z szybszych i trudniejszych koni – srokatej  Dianie.
Kiedyś mieli tam psa – mordercę, wspominana już pani Lusia latała jak pershing (co przy jej rozmiarach nie było łatwe) kiedy tylko pies się urwał z boksu. Raz idę spokojnie z koniem do koniowiązu a pies ( wilczur, nie ratlerek) wyrywa się właścicielowi i … rzuca na mnie, zasłaniam się ręką, ten chce złapać mnie za ramię, strącam go, znowu jest na mnie… dobrze, że miał kaganiec… dobrze, że potem wzięli go na stróża do firmy.
Kiedy Etus złamał nogę, wszyscy przeżywali, pocieszali go, czyścili, karmili,  po roku wrócił do formy!!! Karolina lubiła na nim jeździć, mnie bawiło to, że arab robi 10 razy więcej ruchów niż większy koń, jest jak wiercipięta.
Mogłabym mnożyć relacje i wspomnienia, pewnie jeszcze do nich wrócę, ale dzisiaj jest dzień wzruszeń, ciężko pisać ze łzami w oczach.


Pierwszy Hubertus mojej córki 1999?


Etus - idol wielu dziewcząt




Łakomczuch Turkus



poniedziałek, 23 września 2013

Bezczelna Aldonka

Wczoraj w Burkach był tłok jak diabli, o „miejsce parkingowe” przy koniowiązie trudno jak na parkingu Silesii przed świętami, więc nie zwróciłam na nią uwagi. Dopiero podczas jazdy rzuciła mi się w oczy. Drobne to, małe, ale dopalone. Jedziemy w sześć koni, galop, a ona zamiast trzymać się mojego zadu, zaczyna wyprzedzać! Mało mnie szlag nie trafił – jak śmie, taka szczeniaka, krzyczę - nie wyprzedzaj, wracaj za zad!
 Aldonka nic, bezczelne oczyska, głupi uśmieszek i wio!!! Jak ją kopnę, to nogami się nakryje, małpa jedna, Aldona … psia krew!... (Końska raczej...)
Pcha się niczym motorynki w Rzymie, już ją mam między nogami, pod koniem, z lewa, z prawa, wierci się jak bąk, chyba zwariuję!
Trochę się zmachała, bo przestała się rzucać, odpuściła… cóż, młoda, nie ma kondycji jak starzy, doświadczeni.
Wróciliśmy do stajni, bezczelniara jeszcze podskakiwała na myjce, łepetynę zadzierała, CZY NIKT JEJ NIE POWIEDZIAŁ, ŻE MA ZA KRÓTKIE NÓŻKI, że jest kucykiem i w okrutnej  rasistowskiej hierarchii koników jest tym gorszym??



sobota, 21 września 2013

Nie każdy rodzi się nauczycielem

Nauczycielstwo mam we krwi. Przepowiedziała mi to prawie 40 lat temu moja nauczycielka matematyki, kiedy tłumaczyłam kolegom rozwiązywanie całki przez części (kto nie rozumie – nie musi – to bardzo elitarna czynność, niczym haft Richelieu). A teraz, po latach myślę, że to jest tak -  nauczyciel, to ten, który wie, jak „pociągać za sznurki”, jak motywować ucznia.
A co to ma do koni? Ano kiedyś obserwowałam Jasia, który uczył młodego konia chodzić pod siodłem.  Wziął tego konika na długiej lince, zaprowadził na koło, dobre do ujeżdżania. Na kole była kałuża, co tam jedna kałuża… konik jednak bał się wody, więc Jasiu stwierdził, ze musi go przyzwyczaić do wody. Konik, jak to koniki mają (szczególnie młode), trochę brykał, troszkę się bał, skakał, gubił krok.
 Jasiu nie wziął długiego bata (dobrego do ujeżdżania), a co tam bat… nie, bat NIE SŁUŻY DO BICIA, ZNĘCANIA SIĘ NAD KONIEM! Ale jest jak drogowskaz, pokazujący co mam robić. Koń popychany przez bat, który podąża za jego ruchem, wie, że ma iść stępa, przyśpieszyć, trzymać rytm.
Patrzyłam na Jasia i konia oczami nauczyciela. Moje nauczycielskie oko widziało błędy. Nie można uczyć jednocześnie dwóch rzeczy – trzymania kroku i przechodzenia przez kałużę, koń czuł się zagubiony, za co jest karany.
Jasiu nie mając tego bata, używał do poganiania lub karania konia, drugiego końca lonży (długiej linki). Ten reagował na to niczym diabeł na święconą wodę – skakał i uciekał… Jasiu karał, koń bardziej uciekał, coraz mocniej przerażony i pogubiony.
Jako nauczyciel odwróciłam wzrok – nie tak uczy się maluczkich – sygnały muszą być jasne i niegwałtowne, konsekwentnie powtarzane. Mają zachęcać a nie straszyć. Uczeń powinien po lekcji czuć radość z osiągniętego postępu, to wynagrodzi mu jego zmęczenie. 

Nie każdy może być nauczycielem, nawet  od koni - a może tym bardziej!


środa, 18 września 2013

Konie umierają leżąc

Zaczęłam właśnie pisać nową historię, kiedy zajrzałam do dzisiejszej Polityki i zobaczyłam artykuł o głodzonych koniach: Konie umierają leżąc. Wróciły do mnie mary z przeszłości, opisałam je w sierpniu ( 18tego) w poście pt. Kiedy się popłakałam patrząc na konia. Ciągle spotyka się ludzi, którym brak empatii, wyobraźni, serca. 
Chociaż czasem to jest bardziej skomplikowane. Pamiętam, jak kilka lat temu było głośno o właścicielu koni, które miały bardzo złe warunki: były brudne, zaniedbane, stłoczone w ciasnej stajni. A potem TV pokazało mieszkanie tego faceta - on żył jak jego konie! Był biednym, chyba samotnym człowiekiem. W domu miał brudno i bałaganiarsko. Czy on był świadomy, że obecne międzynarodowe standardy stanu stajni są wyższe od standardu jego zaniedbanego mieszkania? Chyba biedak zupełnie nie rozumiał, co mu się zarzuca.
Było mi żal jego koni, ale było mi żal także jego.

Tym razem nie żałuję duńskiego właściela hodowli, który traktuje konie jak …hmmm żarówki na linii produkcyjnej -  dobre na sprzedaż, złe do przemiału…

czwartek, 12 września 2013

Koniom i quadom nie po drodze


Jeżeli jest coś, czego boję się jeżdżąc w teren na koniu, to są quady i crossowe motocykle. Wyje toto jak oszalałe, lasu nie szanuje, ciszy i spokoju. Konie boją się tego jak cholery. Kiedyś jechałam koło zamku w Mirowie, nagle widzę motocykl, zwolniłam, następny, nadal się wlokę, jeszcze jeden, wyścigi psiakrew urządzają.  Pojechali, przeszłam do galopu, dupss, leżę, nie zauważyłam, że był czwarty, wystraszył mojego konia…ten poszedł w krzaki.
Dobra, opowiem jak sobie nerkę urwałam bez quadu… chociaż z nim byłoby lepiej – miałabym haka na szkodników leśnych.
Pojechaliśmy większą grupą w teren koło Mirowa. Wiedziałam, że pani Ala ma jedną siwą arabską kobyłę, co to słynęła ze zrzucania ludzi. Był to pierwszy mój teren danej wiosny, więc bez zastanowienia wsiadłam na siwkę. Jedziemy, i nagle iluminacja – Ala miała siwkę, która każdego zrzucała… eee to nie ta, tylko inna… ale jaka inna, na innej jedzie jakiś początkujący jeździec, to ta musi zrzuca…
A niech tam, jedziemy, siwka trochę bryka, ale co to za brykanie, koń by się uśmiał.  Ostatni galop, raczej cwał (jest zawsze najlepszy) pod górę, na której stoi zamek Mirowski… ale co one robi?!!?! Jeden baran, dobra, drugi… lecę w dal… na siodło już nie wrócę… ryppps, ziemia… twarda, beton jakiś. Kiedy mi córka przypomniała, że powinnam zbadać sobie osteoporozę, radośnie odpowiedziałam - właśnie miałam badanie, kości całe!
Potem już tylko moja nerka dawała znać o sobie. Po tygodniu, kiedy każda zmina pozycji dawała się we znaki, poszłam wreszcie do lekarza… Nakłamałam, że dopiero co spadłam… Nie mogę się skarżyć, obejrzał, obmacał, zajrzał do środka.. . kłamstw nie komentował, chociaż musiał widzieć. Stwierdził tylko, że w poniedziałki zawsze mają ofiary sportów ekstremalnych - rowerzystów, crossowców albo inne fajtłapy.  To akurat jest oczywista oczywistość, ale co mi jest jednak nie wymyslił.
Dopiero moja koleżanka z pracy mnie zdiagnozowała – a to ty masz to, co mój brat po upadku z quada -  nerka ci się oberwała,!... ale spokojnie, będziesz żyć;-)) Ucieszyłam sie, bo pamietałam taki odcinek dr Hausa, tam pacjentka też przeżyła;-)

poniedziałek, 9 września 2013

Dialogi na "cztery nogi"


2006, dzwonię do Złotego Potoku, do stajni:
Chciałam się umówić na teren… a z kim mam przyjemność, bo głos jak  Czerwonego Kapturka?
Jak zajechałam i się przedstawiłam, że to ja jestem tym Czerwonym Kapturkiem, czar jakby prysnął…. szkoda…

Wisła 2004
Wielki billboard reklamujący w stylu Mal….. ( jednej marki papierosowej)   jazdę konną, więc szeroki step i facet w kraciastej koszuli na koniu.
Mój kolega – gruby ten facet… hmmm noo trochę jakby…. Zajeżdżamy na miejsce, facet może nie chudy ale sympatyczny i z poczuciem humoru. Skarżę na mojego kolegę: A Piotrek powiedział, że pan jest gruby… Na co Piotrek w momencie: nieeeee, powiedziałem tylko, że ma pan grubego konia…. Facet postawił Piotrkowi piwo... mnie nie;-((

Jadę pewnego razu z .. pracownikiem ze stajni w Morsku  na Jurze Krakowsko – Częstochowskiej ( już jej chyba nie ma), facet ten  pali jak smok, narzeka jaki jest przepracowany a na koniec, jak usłyszał, że jestem nauczycielką pyta: Maturę by mi pani załatwiła… uppps a niby jak? Tej matury potrzebował do zrobienia papierów instruktorskich.  Wysłałam go na targ, niech sobie kupi.

Niestety nie zawsze jest zabawnie, był sobie w Górce Siewierskiej taki instruktor (dawno na szczęście), do którego przyjeżdżałam co wtorek na czwartą. Raz padało jak diabli, nie przyjechałam (nie istniały  jeszcze komórkowce), za tydzień pojawiam się jak zwykle i słyszę: A po co pani przyjechała? …hmmm, myślałam, że na jazdę…. Ale pani jest nie umówiona….  Nie ukrywam, że byłam wredna, siadłam sobie i czekam, co nastąpi… nic nie nastąpiło… bo on nie miał nikogo innego .. chciał tylko pozbyć się klienta… morda jedna!

piątek, 6 września 2013

Młodzieży trzeba imponować

Zaczęła się szkoła – więc refleksja na rozpoczęcie roku: Młodzieży trzeba imponować
Wyobraźcie sobie, ja – wówczas młoda kobieta (32?), on około 18, przystojny, intrygujący. Prowadzę go konno do lasu… Opowiadam (zawsze byłam elokwentna) piękne historie o koniach, on patrzy z podziwem… (super), jedziemy bok w bok, stępa,  tylko puślisko za długie, skrócę sobie. Wyjmuję nogi ze strzemion, majstruję przy paskach i nagle znikam z pola widzenia młodzieńca… on - zatroskany (na pewno był zatroskany;-), zagląda z drugiej strony mojego konia a tu… siedzi bidula na ziemi, prościutko – tak zwany siad prosty – pośladki razem, nózie równiutko obok siebie, buciki czyściutkie, dobrze się prezentują na tej trawce. Koń też się zatrzymał, prościutko, a jakże, nóżki równiutko, pośladki razem- dostałby dobre oceny na pokazie ujeżdżenia, kopytka też czyściutkie.
„Te siodła robią takie śliskie teraz..” mówię inteligentnie.
Włażę ponownie na to śliskie siodło, jedziemy, chłopak robi komiczne miny? Eeee zdaje mi się. Dobra, koło wsi galop… damy czadu… jakiś napalony kundel wyskakuje zza płotu, hup –rup… koń strzelił barana, ja wystrzeliłam z siodła, leżę, tym razem nie równiutko, tylko jak „dupa w koronkach”, słoma w zębach. Gramolę się, jak gdyby nigdy nic, przecież to normalka…  Mój towarzysz sprawia wrażenie… zatroskanego, no bo przecież nie usikanego ze śmiechu? Pyta: „Pani to tak zawsze po parę razy leci z siodła? W stępie też?”
 Jakoś go więcej nie spotkałam…
No cóż, nie zawsze jest się mistrzem dla młodych, chociaż jak parę lat temu na obozie jeździeckim w Siamoszycach osiodłałam najwredniejszego konia w stajni (byłam tam gościem i nikt mi nie powiedział, że szkapa ma wredny charakter), to pokazywali mnie prawie „za pieniądze” – to ta co SAMA osiodłała Deatha.


wtorek, 3 września 2013

Jak pani Lusia malucha mordowała

Kiedyś w Górce Siewierskiej poznałam panią Lusię i jej „menażerię”, do której zaliczam dwoje dzieci – urwisów i psa – doga ( trochę to bez sensu – psa – psa…).
Z jej dziećmi i jeszcze jakąś dziewczynką pojechałam w teren. Jakoś z powodu wycinki w lesie i naszego gapiostwa pobłądziliśmy, robiło się trochę późno a my ciągle krążymy po tych samych ścieżkach, próbujemy przez pole – a ono poorane i bruzdy jak okopy – koniem nie przejedziesz… może czołgiem .. ale nie było żadnego pod ręką.
W końcu, po prawie dwóch godzinach, docieramy do stajni, czując, że jesteśmy spóźnieni i że inni się denerwowali.
I tu matka wspomnianej dziewczynki zaczyna jej robić awanturę, że się spóźniła. Ja – jako dorosła osoba ( jedyna w tym składzie spacerowym) próbuję jej bronić – to dziecko nic nie zawiniło, trudno powiedzieć, że w ogóle ktoś, zabłądziliśmy, tak po prostu.
Ja wiem, że kobieta denerwowała się, że nie był to czas komórek, nie było gdzie dzwonić itd… ale wylewać SWOJE żale i lęki na głowę własnej córki – to było podłe.
Do tej pory pamiętam te dziewczynkę, której było mi żal i tę matkę - tak egoistyczną w swoich uczuciach. Czy ona nie pomyślała, że może córka też się denerwowała, że mama czeka, ale co miała zrobić, teleportować się z tego cholernego przeoranego pola?
A dlaczego pani Lusia znęcała się nad maluchem, bo cały swój dobytek w liczbie dwójki dzieci, wielkiego psa i własnej osoby –szeeeerokiej, wsadzała do Fiata 126p ( malucha), resory jęczały, reflektory robiły zeza a Lusia jechała do dom;-)




Zimowy plener w Górce Siewierskiej

niedziela, 1 września 2013

Ślązak zabójca

Dzisiaj miałam super dzień!
Wspaniały wyjazd w teren z Burek pod Sławkowem (mimo pozornie podłej pogody), całe dwie godziny z nowo poznanymi sympatycznymi babkami.
 Przy okazji zgadaliśmy się o panu Janku i jego śląskim ogierze – mordercy. Wychodzi na to, że testosteron (pisałam już o tym;-) jest straszną bronią – czasami ogłupia posiadacza, a czasami pcha go do morderstw.
Nie byłam świadkiem tego zdarzenia, ale widziałam straszne efekty (pozszywany chirurgicznie brzuch ofiary), ale po kolei:
Może osiem lat temu, do pana Janeczka koło Kroczyc, który miał śląskiego ogiera rozpłodowego, ktoś oddał pod opiekę pięknego siwego ogierka arabka.
Pan Janeczek słynie z tego, że ma tysiąc komórek, schowków, kanciap, melin, dziupli i dziur, w których trzyma konie, psy, paszę, stare rupiecie (zawsze mogą się przydać), śmieci.
Ogierka araba postawił w jednej kanciapie, w innej był jego czarny, półtonowy śląski ogier.
Potem było już jak z horroru – w nocy ślązak zapragnął rozprawić się z konkurentem (czy on nie widział, że chodzą w innych wagach??), urwał się i polazł do sąsiada, rzucił się na niego, przewrócił i zaczął mordować. Tak robią to posiadacze testosteronu - wygryzają genitalia przeciwnika, a potem dobierają się do jelit.
 Pan Janek cudem uratował arabka, pomagając sobie wodą i batem…  Myślę, że w małym, ciasnym pomieszczeniu, szamoczące się w nocy dwie bestie i człowiek, mogły doprowadzić do śmierci któregoś z nich.
Ślązak miał inne „sławne” wejścia – zaatakował kiedyś moich znajomych z Burków, bronili się za pomocą szpadla (dobrze, że pan Janek ma bajzel i różne „gadżety” pod ręką;-))
A może to wszystko, to przejaw wojny Hanysów z Gorolami?

PS. mam zdjęcie tego ogiera mordercy - ale nieprzyzwoite - jak pod(k)rywa klacz sąsiadów - czy mogę zamieścić?