Z tym filmowaniem zawsze miamlam wtopy… i zawsze w Mirowie;-)
Pojechałam sobie raz z moją córką na spacerek, tym razem do
Bobolic, wracając, galopowałyśmy sobie radośnie pięknym, piaszczystym duktem, i
nagle buch – najpierw koń Karoliny, a potem mój – znowu Benami, skręcił
gwałtownie w lewo, w przesiekę (to tak, jak się zapomina, że konie mają swoje
utarte szlaki, którymi często chodzą).
Mój koń był znacznie wyższy od Araba mojej córki, nie zdążyłam się
pochylić i walnęłam gębą w gałąź, okulary przeciekły mi nos i odfrunęły w niebyt.
Ja pozostałam w bycie (tym razem, bo nie zawsze tak było;-), zlazłam z konia,
nos krwawi, nic nie mam do wytarcia - lato, gdzie tam jaka chustka w kieszeni –
kto wozi chustki w kieszeniach?!?! Okulary gdzieś sobie poleciały… Jest fajnie,
włażę z powrotem na konia ślepa jak kret, jedziemy, na podzamczu kupa ludzi.
Nie chcę ich straszyć moją pokrwawioną gębą, mówię do Karoliny - uprzedzaj mnie, jak będzie ktoś blisko, to się odwrócę… ona na to – Właśnie jacyś turyści nas filmują, będziemy
w mediach;-))
Jazdy w Mirowie były jednymi z najpiękniejszych przeżyć, pewnie
jeszcze nie raz do nich wrócę, chociaż pani Ala już chyba nie prowadzi
jazd;-(((
PS. Okulary znalazłam, kiedy wróciłyśmy tam samochodem, leżały
beztrosko na środku (!!) polnej drogi około 10 metrów od tej fatalnej
gałęzi. Kto by ich tak daleko szukał;-)
Mirów 2005
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz