niedziela, 14 lipca 2013

Krwawa Mery w moim wydaniu



Z tym filmowaniem zawsze miamlam wtopy…  i zawsze w Mirowie;-)
Pojechałam sobie raz z moją córką na spacerek, tym razem do Bobolic, wracając, galopowałyśmy sobie radośnie pięknym, piaszczystym duktem, i nagle buch – najpierw koń Karoliny, a potem mój – znowu Benami, skręcił gwałtownie w lewo, w przesiekę (to tak, jak się zapomina, że konie mają swoje utarte szlaki, którymi często chodzą).
Mój koń był znacznie wyższy od Araba mojej córki, nie zdążyłam się pochylić i walnęłam gębą w gałąź, okulary przeciekły mi nos i odfrunęły w niebyt. Ja pozostałam w bycie (tym razem, bo nie zawsze tak było;-), zlazłam z konia, nos krwawi, nic nie mam do wytarcia - lato, gdzie tam jaka chustka w kieszeni – kto wozi chustki w kieszeniach?!?! Okulary gdzieś sobie poleciały… Jest fajnie, włażę z powrotem na konia ślepa jak kret, jedziemy, na podzamczu kupa ludzi. Nie chcę ich straszyć moją pokrwawioną gębą, mówię do Karoliny - uprzedzaj mnie, jak będzie ktoś blisko, to się odwrócę… ona na to – Właśnie jacyś turyści nas filmują, będziemy w mediach;-))
Jazdy w Mirowie były jednymi z najpiękniejszych przeżyć, pewnie jeszcze nie raz do nich wrócę, chociaż pani Ala już chyba nie prowadzi jazd;-(((

PS. Okulary znalazłam, kiedy wróciłyśmy tam samochodem, leżały beztrosko na środku (!!) polnej drogi około 10 metrów od tej fatalnej gałęzi. Kto by ich tak daleko szukał;-)





Mirów 2005

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz