Od lat nosiłam się z zamiarem spisania tego wszystkiego, co
przeżyłam przez te 25 lat przygód z końmi. Właściwie, jako 12 letnia
dziewczynka zapragnęłam jeździć na koniach, bo chciałam być Indianinem jak
Winetou. Od tamtej pory podczas jazdy samochodem mam zwyczaj patrzenia na
znikający za oknami krajobraz i
wyobrażania sobie, że jadę tamtędy na koniu. Teraz tylko bardziej fachowo
oceniam jakość terenu, który mijam i trafniej oceniam przyjemność, jaka dałaby
mi ta jazda.
No więc od dziecka marzyłam, tylko w głębokim socjalizmie
nie było szans na realizację marzeń- najbliższa stajnia była 50 km od mojego domu, a
rodzice nie latali z dziećmi od klubu tańca towarzyskiego, poprzez naukę gry na
gitarze, języki obce do aktywności na kortach, czy w klubie jeździeckim-
eleganckim, oczywiście;-)
Marzenie moje wypuściło pierwsze pędy w 89 roku, kiedy
upadły socjalizm wyzwolił inicjatywy w ludziach, a do mojej szkoły, gdzie
uczyłam matematyki, dołączyła koleżanka, której mąż miał klub jeździecki.
Posadzono mnie na starej, doświadczonej klaczy o imieniu Ferrara. Tak ją
ściskałam nogami, żeby nie spaść, że półgodzinny kontakt spowodował konieczność
schodzenia po schodach .. tyłem ( właściwie nie wiem, dlaczego jak się ma
zakwasy w udach, to tyłem jest łatwiej..). Marzenie nabrało więc kształtu
ciężkich zakwasów w mięśniach nóg i obitego tyłka.
Byłam twarda, nic to, że 50km dojeżdżałam autem a czasami
autobusem z przesiadką, uczyłam się na … maszynach do szycia.. były to małe
koniki z Norwegii – Fiordingi, uparte jak osły, doświadczone w ignorowaniu
niedoświadczonych jeźdźców, kiedy po paru jazdach zasłużyłam sobie na Wielkopolaka, czułam się jak po przesiadce
z malucha do mercedesa.
Nasza instruktorka Ewa była bardzo wymagająca - od tamtej
pory zawsze myję bardzo starannie wędzidło- bo ona nigdy nie przepuściła choćby
cienia przeżutej trawy na kółkach.
Nie miałam konnego sprzętu- w kontraście do wielu, którzy
przychodzą do stajni wystrojeni jak z pod igły w nowiutkie stroje, lecz zapału
starcza im tylko na ten „lans”,
jeździłam w kasku na deskorolkę mojego syna i starych luźnych portkach. Chyba
dziewczęta w stajni śmiały się trochę ze starej baby w białym kasku z
naklejkami samochodów i pantalonach- co za wiocha… Lepszy strój kupiłam z
czasem… 10 lat temu, mąż sprezentował mi piękne, skórzane buty z suwaczkami z
tyłu (moje marzenie), posmutniałam – będę miała je do końca życia, nie zdołam
zniszczyć do śmierci…. nie mam nawet spadkobiercy – Karolina ma mniejsze stopy…
Ale nici ze spadku - buty są już zniszczone, chyba to ja je przeżyję;-))
Pierwszy galop był na Wojtku… chmmm Wojtek mnie rozczarował,
albo ja nie trzymałam rytmu… no nie zgraliśmy się, po prostu.
Za to pewnego wrześniowego popołudnia – nigdy nie zapomnę
tego pięknego dnia, zachodu słońca, i Rozbójnika – był to gniady, piękny koń (
trochę wredny w stajni), ale pod jeźdźcem boski! On mnie tak niósł... pewnie,
spokojnie, idealnie… ta satysfakcja i te
dwa Achałtekińce... Ktoś kupił sobie i pasły się na tzw. „fali”, o zachodzie
słońca wyglądały jak wykute z brązu – ta
złocista sierść jest ich największą zaletą - o zachodzie słońca daje powalające
efekty. Z książek wiem, że rasa ta ma ciężki charakter, ale dała genotyp dla
wszystkich hodowanych koni.
Niech to piękne wspomnienie trwa dłużej, zanim zatrą go kolejne słowa…
Niech to piękne wspomnienie trwa dłużej, zanim zatrą go kolejne słowa…
Gosiu, świetny blog !!! chociaż coś zdjęć mało, jak na Twoje możliwości:)
OdpowiedzUsuń