czwartek, 4 lipca 2013

Chciałam być Indianinem

Od lat nosiłam się z zamiarem spisania tego wszystkiego, co przeżyłam przez te 25 lat przygód z końmi. Właściwie, jako 12 letnia dziewczynka zapragnęłam jeździć na koniach, bo chciałam być Indianinem jak Winetou. Od tamtej pory podczas jazdy samochodem mam zwyczaj patrzenia  na znikający za oknami  krajobraz i wyobrażania sobie, że jadę tamtędy na koniu. Teraz tylko bardziej fachowo oceniam jakość terenu, który mijam i trafniej oceniam przyjemność, jaka dałaby mi ta jazda.
No więc od dziecka marzyłam, tylko w głębokim socjalizmie nie było szans na realizację marzeń- najbliższa stajnia była 50 km od mojego domu, a rodzice nie latali z dziećmi od klubu tańca towarzyskiego, poprzez naukę gry na gitarze, języki obce do aktywności na kortach, czy w klubie jeździeckim- eleganckim, oczywiście;-)
Marzenie moje wypuściło pierwsze pędy w 89 roku, kiedy upadły socjalizm wyzwolił inicjatywy w ludziach, a do mojej szkoły, gdzie uczyłam matematyki, dołączyła koleżanka, której mąż miał klub jeździecki. Posadzono mnie na starej, doświadczonej klaczy o imieniu Ferrara. Tak ją ściskałam nogami, żeby nie spaść, że półgodzinny kontakt spowodował konieczność schodzenia po schodach .. tyłem ( właściwie nie wiem, dlaczego jak się ma zakwasy w udach, to tyłem jest łatwiej..). Marzenie nabrało więc kształtu ciężkich zakwasów w mięśniach nóg i obitego tyłka.
Byłam twarda, nic to, że 50km dojeżdżałam autem a czasami autobusem z przesiadką, uczyłam się na … maszynach do szycia.. były to małe koniki z Norwegii – Fiordingi, uparte jak osły, doświadczone w ignorowaniu niedoświadczonych jeźdźców, kiedy po paru jazdach zasłużyłam sobie  na Wielkopolaka, czułam się jak po przesiadce z malucha do mercedesa.
Nasza instruktorka Ewa była bardzo wymagająca - od tamtej pory zawsze myję bardzo starannie wędzidło- bo ona nigdy nie przepuściła choćby cienia przeżutej trawy na kółkach.
Nie miałam konnego sprzętu- w kontraście do wielu, którzy przychodzą do stajni wystrojeni jak z pod igły w nowiutkie stroje, lecz zapału starcza im tylko na ten „lans”, jeździłam w kasku na deskorolkę mojego syna i starych luźnych portkach. Chyba dziewczęta w stajni śmiały się trochę ze starej baby w białym kasku z naklejkami samochodów i pantalonach- co za wiocha… Lepszy strój kupiłam z czasem… 10 lat temu, mąż sprezentował mi piękne, skórzane buty z suwaczkami z tyłu (moje marzenie), posmutniałam – będę miała je do końca życia, nie zdołam zniszczyć do śmierci…. nie mam nawet spadkobiercy – Karolina ma mniejsze stopy… Ale nici ze spadku - buty są już zniszczone, chyba to ja je przeżyję;-))
Więc uczyłam się na tych maszynach szyjących- jeden była takim grubasem, że ciężko było go objąć nogami, trząsł, że wątroba zamieniała się miejscami z żołądkiem, za to nogami można było się opierać o ziemię;-)
Pierwszy galop był na Wojtku… chmmm Wojtek mnie rozczarował, albo ja nie trzymałam rytmu… no nie zgraliśmy się, po prostu.
Za to pewnego wrześniowego popołudnia – nigdy nie zapomnę tego pięknego dnia, zachodu słońca, i Rozbójnika – był to gniady, piękny koń ( trochę wredny w stajni), ale pod jeźdźcem boski! On mnie tak niósł... pewnie, spokojnie, idealnie…  ta satysfakcja i te dwa Achałtekińce... Ktoś kupił sobie i pasły się na tzw. „fali”, o zachodzie słońca wyglądały  jak wykute z brązu – ta złocista sierść jest ich największą zaletą - o zachodzie słońca daje powalające efekty. Z książek wiem, że rasa ta ma ciężki charakter, ale dała genotyp dla wszystkich hodowanych koni.
Niech to piękne wspomnienie trwa dłużej, zanim zatrą go kolejne słowa…





1 komentarz:

  1. Gosiu, świetny blog !!! chociaż coś zdjęć mało, jak na Twoje możliwości:)

    OdpowiedzUsuń