Stasiu Prussak, który był współwłaścicielem klubu Hegemonia (nazwa
po jednej z ulubionych kobył) ze Zbrosławic, wysłał mnie na mój pierwszy spacer
w teren z Adamem. Z Adamem przelewek nie było - jak jechał, to jechał, co mu
tam jakaś początkująca ofiara doczepiona do ogona!
Żeby mieć pewność, że
ze spaceru nie wrócę żywa, Prussak (nazwisko wiele wyjaśnia – już w XIX wieku Prusacy
mieli negatywny pijar u naszych narodowych pisarzy, przyrodnicy i gospodynie
domowe też im dołożyli swoje) dał mi konia, który specjalizował się w zrzucaniu
jeźdźców za pomocą myku przez łopatkę. Udawał, że się potyka, trochę podrzucał
zadem – i żółtodziób leciał…
Ze dwa lata później sprzedali go pod hasłem- połamał klientom za dużo obojczyków..
Nazwiska tego drania nie pamiętam.. nie wart był moich łez…
Leżałam trzy razy…. ale nie dałam się zniechęcić… co mi tam
jakieś pruskie knowania…
Raz prosto pod jego nogi - podkowę miałam odbitą na plecach,
ale jak twierdzi koleżanka (Bożenka – moja najlepsza przyjaciółka z tamtego
czasu), najbardziej bałam się o zęby- żeby tylko ich nie wybić. Co racja, to
racja – resztę jakoś się poskłada, zębów nie.
I tu nauka dla niedoświadczonych! NIGDY nie pochylaj się
centralnie nad głową konia, kiedy raz podrzucił łbem, a ja, głupia, swój łeb
opuściłam nad jego szyję, przez pół roku nie zjadłam jabłka- moja „jedynka”
jakoś się chwiała po tym zderzeniu… Teraz zawsze schylam się po boku końskiej szyi
– i zęby jakoś są na miejscu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz