sobota, 6 lipca 2013

Do zbadania tych knowań wynająć Rutkowskiego, czy Macierewicza?

Stasiu Prussak, który był współwłaścicielem klubu Hegemonia (nazwa po jednej z ulubionych kobył) ze Zbrosławic, wysłał mnie na mój pierwszy spacer w teren z Adamem. Z Adamem przelewek nie było - jak jechał, to jechał, co mu tam jakaś początkująca ofiara doczepiona do ogona!
 Żeby mieć pewność, że ze spaceru nie wrócę żywa, Prussak (nazwisko wiele wyjaśnia – już w XIX wieku Prusacy mieli negatywny pijar u naszych narodowych pisarzy, przyrodnicy i gospodynie domowe też im dołożyli swoje) dał mi konia, który specjalizował się w zrzucaniu jeźdźców za pomocą myku przez łopatkę. Udawał, że się potyka, trochę podrzucał zadem – i żółtodziób leciał…
Ze dwa lata później sprzedali go pod hasłem- połamał klientom za dużo obojczyków.. Nazwiska tego drania nie pamiętam.. nie wart był moich łez…
Leżałam trzy razy…. ale nie dałam się zniechęcić… co mi tam jakieś pruskie knowania…


 W zasadzie do Zbrosławic, to nie miałam szczęścia, spadałam z konia co rusz.
Raz prosto pod jego nogi - podkowę miałam odbitą na plecach, ale jak twierdzi koleżanka (Bożenka – moja najlepsza przyjaciółka z tamtego czasu), najbardziej bałam się o zęby- żeby tylko ich nie wybić. Co racja, to racja – resztę jakoś się poskłada, zębów nie.
I tu nauka dla niedoświadczonych! NIGDY nie pochylaj się centralnie nad głową konia, kiedy raz podrzucił łbem, a ja, głupia, swój łeb opuściłam nad jego szyję, przez pół roku nie zjadłam jabłka- moja „jedynka” jakoś się chwiała po tym zderzeniu…  Teraz zawsze schylam się po boku końskiej szyi – i zęby jakoś są na miejscu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz