środa, 31 lipca 2013

Koń by się uśmiał

Jacek wczoraj mnie nie zabił, raczej ja go zabiłabym… ale po kolei:
 4.30… budzik się drze, jak go wyłączyć zanim całą rodzinę pobudzi… nigdy nie używam budzików, nie mam wprawy… uff cisza, dobra, spodnie, zęby, oko jedno - jest, drugie? - też gdzieś się znalazło, makijaż? Kto zauważy o 5 rano, czy jest… przykryje się okularami, klucze, garaż, buty, suwak - popsuty… tenisówki… ciasne… błękitne – jak ja będę wyglądała?? Gdzie toczek? Lezę do szafy, grzebię, szeleści plastikowy błękitny wór – pasuje do moich butów;-) trzy stare toczki, jeden dziecięcy, nie ma tego „unijnego”, w którym wyglądam jak marines;-( Co mi marines, buty i tak robią wiochę.
 Znowu garaż, rower, oooo mój toczek, wisi  sobie beztrosko na kierownicy, wsiadam, jadę, bramka - zamknięta, klucz, gdzieś koło garażu go zostawiłam… jeszcze nie pojechałam a już się upociłam…
Wreszcie jadę - z górki, polną drogą, może za szybko, zahamuję troszkę… toczek zablokował hamulec!! Jakoś się dobrałam… będę żyć!!!
Gospodarstwo pana Jacka, stajnia już otwarta;-)
Pies – jak Alex, obserwuje mnie ze stopni ganku – Alex jest mądry (widziałam w telewizji), pewnie zrobił już gospodarzowi pranie i kupił bułki, teraz odpoczywa.
Gospodarza nie widać… zaraz przyjdzie… przyszedł kocik, mały, łaciaty - grzeczny ten gospodarz -  przysłał kotka, aby mnie zabawił ;-) Koci –koci łapci tssss ugryzł mnie w palec! Paskuda mała.
Króliki – ciekawe, czy też gryzą, nie będę sprawdzała. Dużo ich, białe, szare… jak się mówi na szczeniaki królicze? Pamiętam z dzieciństwa, że u mojej ciotki zawsze na niedzielę był królik w potrawce, kluski śląskie i modra kapusta, chyba że kura zdechła, no to była ona.
5.15 gospodarza ani widu ani słychu… iść się tłuc mu do domu? Co powiem żonie? Że o piątej rano umówiłam się z jej mężem? Pojeździć? Na koniach?... to co, że stara jestem? Ale znowu nie aż tak!
Wzięłam kamień, podpisałam się na betonie przed stajnią, nie napisałam, że go zabiję, jak wreszcie ujrzę.
Wróciłam do siebie, 5.40, to co, prześpię się trochę?


poniedziałek, 29 lipca 2013

Już raz pan Jacek chciał mnie zabić

Już raz ten pan Jacek chciał mnie zabić, on nawet nie wie o tym, że jego ofiarą miałam być właśnie ja.
Jechałam sobie przez wieś na rowerze – od koleżanki jechałam, późno w nocy jechałam i bez świateł jechałam… ale kalkulowałam – ciemno, ale auto zobaczę, bo w ordóżnieniu ode mnie będzie miało światła. No to jadę, pomiędzy skrzypieniami mojego roweru słyszę dziwny dźwięk … hmmm jakby koń galopował, ciekawe, w środku nocy, w środku pustej wsi? Nagle jakaś wiucha przeleciała koło mnie… matko, koń, galopem! Z jeźdźcem?? Hmmm nie wiem, jeźdźca nie zauważyłam, właściwie konia też prawie nie, raczej zapach i tupot…  konia, bo jeździec nie tupał i chyba nie śmierdział.
Nie wiedziałam, złudzenie miałam, czy faktycznie przejechał koło mnie koń, a nie widmo… jakiś czas potem dowiedziałam się, że pan Jacek czasami galopował  do baru, jak mu było pilno…
Gdybym jechała tym rowerem bardziej po środku drogi, to by mnie staranował…
 W życiu, w życiu nie pojadę już rowerem bez świateł, nawet przez wiejską drogę.



niedziela, 28 lipca 2013

Kulbaka – najlepszym przyjacielem człowieka

... i konia też.
Hymn na temat kulbaki postanowiłam napisać po wczorajszej wizycie we Wrzoskach koło Marianek, koło Kroczyc, koło Zawiercia, koło Katowic, u pana Jacka.
Pan Jacek, jak wszyscy poznani przeze mnie Jackowie (w liczbie trzech) preferują jazdę typu western.
Europa, w odróżnieniu od całej reszty świata jeździ na ‘angielskich” siodłach – sportowych, wymagających aktywnego siedzenia, płytkich, dobrych do skoków.
Kulbaka jest głębsza, ma łęk, na którym można się zdrzemnąć podczas długiej wędrówki, wysklepienie nad kłębem konia pozwala chronić jego kark przed otarciem.
I komu to przeszkadzało?
No… mnie czasami, kiedy u pana Janeczka w Piasecznie koło Lgoty Murowanej, na kulbace pamiętającej powstanie styczniowe, poobijałam sobie uda o klamry do mocowania koca -  na parę tygodni o mini spódnicy musiałam zapomnieć.
Z kulbaki trzeba umieć zsiadać – o czym przekonałam się w Maroku, gdzie jak tylko wypatrzyłam konia, zaraz na niego wlazłam. Przejażdżka była trochę nudna, jakiś chłopak poodprowadzał mnie przez 10 minut, zainkasował z 5 dolarów – uppppsss, ale jak tu zsiąść??
 Oba łęki siodła wysokie jak w kulbakach zdobytych na Turkach przez Sobieskiego pod Wiedniem, nie zeskoczysz z gracją jak z angielskiego siodła. Próbuję się jakoś wygrzebać, noga zahacza mi się o ten łęk, głową prawie lecę na dół…. Ale obciach!!! A za mną w kolejce do konia prawdziwy Teksańczyk… cholera, kompromitacja przed fachowcem od western…
Dopiero potem, „na zimno” uświadomiłam sobie, że John Wayne jak zsiadał „po kowbojsku”, to lewej nogi nie wyjmował ze strzemienia, złaził, jak właził, tylko do tyłu… czynności wykonywał do tyłu… znaczy, w odwrotnej kolejności;-)
Dobra, odjechałam od pana Jacka, który dał mnie i Karolinie dwie horze kobyłki ( jedna może było wałachem.. raz o niej mówił on a raz ona, a my nie zajrzałyśmy pod ogon), powiedział, że one wrócą na siódmą, bo zawsze tak wracają, a my… musimy sobie radzić. To będę jechać wolno – mówię mu, uniósł brew.. ciekawe, co miało to oznaczać….
Nie powiem, konie, dwie ślązaczki, były bardzo do przodu… rękawiczki poszły mi w strzępy. Wróciłyśmy  - jak wyjechały – samoczwór, za to za nami rój, więcej, chmara, chmura, ocean bąków i komarów. Czegoś takiego jeszcze nie widziałam!

Umówiłam się na wtorek na 5 rano, tropić dziki, zobaczymy, jak mnie te konie nie zabiją, to napiszę. 




To ja na tej marokańskiej kulbace- łęk na 40 cm!!!!

piątek, 26 lipca 2013

Nie "kupujcie" wszystkiego, co głoszą media

Tak mnie  ten upał nastroił, żeby przywołać parę sytuacji z jesieni (albo wiosny?), może pamiętacie. Pewnego dnia 2010 roku obiegła Polskę historia o okrutnych hodowcach koników, którzy pozwolili im umierać na małej wyspie zalewanej przez wodę (chyba jednak wiosna - roztopy).
 Patrzę na te koniki, na media, które jak szalone poniewierają właścicielami (dołożyć jeszcze komentarze internautów, którzy wylewanie pomyj na ludzkie głowy uważają za chrześcijański obowiązek), i myślę: koniki są  z gatunku pierwotnych – jak Koń Polski, czy Hucuł, one są stworzone do życia  w dzikim terenie, podmokłe łęgi, to dla nich nic, pod warunkiem, że kopyta są suche (gnicie kopyt je zabije, deszcz, śnieg, zawierucha – to betka). Więc koniki, żyły jak ich pradziadowie, a tu nagle wysoka woda  uwięziła je na jakimś ostrowie – małej wysepce ( jak pradziadów).
Zdarza się, właściciele zajrzeli, dowieźli siana do żarcia, poczekamy, woda opadnie i odda im wolność.
Ale nie, media nie pozwoliły – zrobiły, wraz z nakręconymi ekologami,  z właścicieli morderców.   Cała Polska się gapiła na spektakularną akcję ewakuacji koni na pontonach,  a to, że biedne stworzenia dopiero teraz były przerażone i mogły połamać sobie nogi „wsiadając” do pojazdów, które im podstawiono – to nic.
Być może ta woda była wyższa niż kiedykolwiek, ale nie jest to niczyja wina – natura ma swoje prawa. Można mieć pretensję do hodowców, że przegapili moment przegnania koni na wyższe miejsce, ale może nie było takiej możliwości. Nie byli to jednak żadni sadyści, których należy powywieszać na okolicznych drzewach - jak ochoczo pisali internauci!

Innym razem media wespół w zespół z niedoświadczonymi ludźmi obluzgały właściciela konia, ciągnącego wóz pod Morskie Oko: koń upadł, z przemęczenia? Choroby? Właściciel zaczął go bić, zmuszając do wstania.
Ludzie, to nie jest tak, że to sadyzm właściciela, czasami trzeba konia podnieść za wszelką cenę i jak najszybciej, bo to właśnie leżenie zagraża jego życiu. Jaką metodę zastosujecie, żeby półtonowego zwierza zmusić do powstania? Prośbą? Na marchewkę? Przemawiając do jego sumienia, czy ambicji?
To była desperacja człowieka, któremu zdychało zwierzę. Wiele tysięcy koni uratowano, zmuszając je do wstania w podobnym momencie, i nie były to dyplomatyczne negocjacje. Nie ma na nie czasu.
Opisywałam w poście „Koń bez głowy”, wypadek, jaki mi się zdarzył, myślicie, że w jaki sposób  podnieśliśmy tamtego konia? Tylko za pomocą bata i wrzasku, minuty się liczyły.
Żal mi było tego gazdy z Zakopanego, może jego winą było to, że wóz był przeładowany (chociaż mają tam normy na ilość osób na wozie), że było gorąco, a roboty wiele, za wiele na parę koni. Ale nie było jego winą to, że usiłował podnieść konia krzycząc i bijąc go batem. Ten bat nie porani końskiej skóry, a tylko strach zmusi go do powstania.
Wiem, że dla ludzi postronnych wygląda to szokująco – ktoś wrzeszczący i bijący konia musi być oprawcą.
Owszem, bywa, że bat jest używany bez sensu, ale raz tylko widziałam taki obrazek. O batach i palcatach więcej następnym razem.
 I błagam, bądźcie bardziej odporni na medialne nagonki.

środa, 24 lipca 2013

Pławienie koni po upalnym dniu

Upał dziś taki, że nic tylko pławić konie w rzece lub jeziorze.
Jest to chyba najprzyjemniejsze zajęcie, jakie może dać koniom i nam woda.
Byłam raz sobie w Kostkowicach, koło Kroczyc, a tu obóz jeździecki – gęba mi się roześmiała, no jak to, koło mojego domku konie – to musi coś z tego być;-)
Okazało się, że konie były z Chorzowa – tam gdzie Park Kultury i Wypoczynku, a z końmi przyjechali wyjątkowo sympatyczni instruktorzy. Serdecznie ich pozdrawiam, choć upłynęło wiele lat i pewnie już ich tam nie ma;-(
Zaprosili mnie na oklep do jeziora i pławienie koni. Więc w trampkach i getrach, pojechałam. Najpierw galopowaliśmy po jeziorze a potem głębiej i głębiej….  Czuję, że mój koń płynie! Zsunęłam się z niego, nie da się siedzieć na płynącym koniu – można go utopić. Trzymam się grzywy, płynę obok konia… uczucie nieopisywalne, to trzeba przeżyć…
Brak doświadczenia spowodował, że nie wiedziałam, kiedy wdrapać się na konia wracając do brzegu i w efekcie musiałam prosić o pomoc we wsiadaniu. Nie ukrywam, że największą moją klęską jeździecką jest nieumiejętność wskoczenia na konia bez użycia strzemion. Trenowałam to nawet na tzw. koźle w szkole, niestety, jestem jakaś niezdolna, znam paru facetów, co robili to z gracją i bez wysiłku. Są dwie metody – jedną pięknie pokazywał D. Olbrychski grając Kmicica w Potopie (sprawdźcie, robi to kiedy Bogusław pokazuje mu swojego najpiękniejszego rumaka), drugą metodę używali Indianie. Niestety, ja własną metodą odbijam się tylko jak piłka od boku konia i na tym się kończy;-(
Wszystkim jeźdźcom życzę pławienia koni o zachodzie słońca, po znojnym dniu.



Zachowało się nawet zdjęcie z tej przygody - ta z lewej, to ja

poniedziałek, 22 lipca 2013

Leśnicy są fajni, ale najlepsi przed sezonem;-)

... bo jeszcze nie zmęczeni namolnymi turystami. Tak było kiedyś w Bieszczadach.
Zajechaliśmy jeszcze w czerwcu, ludzi jak na lekarstwo, widzę koniki - Hucuły- lecę się umówić.
Jeździliśmy po połoninach... dzikość przyrody, dziewiczość... były to dziewicze spacery także dla mojej córki. Jako dziesięciolatka pojechała pierwszy raz w teren, była taka dumna i zachwycona galopem przez połoniny. Jako trofeum przywiozłyśmy poroże jelenia, zgubione w trawie, które wypatrzyło wprawne oko naszego przewodnika.
Ta wyprawa była dopiero preludium do bieszczadzkiego safari.
Siedzimy sobie fajnie w knajpie w Ustrzykach Górnych, kiedy wpada ten zapoznany leśnik i mówi - wsiadajcie do auta, szybko, jedzenie i picie zostawcie, nikt wam nie zabierze.
Jedziemy może 2 kilometry na Wołosate,  - tylko nie wysiadajcie z auta - ostrzega leśnik. A tam pasą się - niczym krowy na łące, łanie z cielakami (tak nazywają się małe jelenie??), chyba ich z trzydzieści. Byki stoją na wzgórzach wokół - pilnując bezpieczeństwa stada.
Czułam się jak na safari, z rzadka oglądam tak krowy na pastwiskach jak wtedy te łanie. Ponoć bardziej jak ludzi bały się wilków i dlatego uciekały pod osiedla ludzkie.
Wilka też widziałam na drodze do Wołosatego - szedł sobie spokojnie w poprzek drogi, jakby tam pasy dla pieszych były. Nikt mi nie wierzył, dopiero ten leśnik potwierdził, że w tej okolicy wdziano wilczycę z małymi.
Ukoronowaniem przygód z dzikimi zwierzętami była nasza wyprawa, tym razem na dużych koniach, pożyczonych od straży granicznej.
 Jechaliśmy starymi duktami, używanymi kiedyś przez węglarzy, mijaliśmy pozostałości po łemkowskich wioskach wysiedlonych i spalonych w końcu lat czterdziestych, gdy nagle nasze konie wlazły, nieomalże, w środek stada dzików!
Ja osłupiałam, uciekać, bo jak zaatakują?!?! Zdałam się na reakcję leśnika... nie zaatakowały, uprzejmie odeszły na wzgórze obok leśnej drogi.
Nie zapomnę tych wypraw, i nic to, że wróciłam przemoczona do nitki, że koń mojego przewodnika zgubił podkowę i wracaliśmy w deszczu krok za krokiem, piechotą.
Bieszczady mają to, czego nie ma większość Europy - tę magię dzikiej przyrody.
 Z całego serca życzę Wam zaznania tego. 

niedziela, 21 lipca 2013

Niektórych powinien trafić piorun z jasnego nieba

Miałam napisać o Bieszczadach, ale właśnie przeczytany przeze mnie blog o doświadczeniach pilotów wycieczek zniósł moją myśl na mieliznę, a właściwie zgniliznę i tak się zezłościłam na wszechobecne chamstwo w wydaniu jakiś gruboskórych durniów, że hrrrrrrr
A było to tak:
 We wspominanym już Siewierzu, około 10 lat temu, właściciel stajni miał problemy finansowe, stajnia wraz z jego końmi została zlicytowana i przejął ja nowy posiadacz.
Jeździłam tam już rzadko, więc nie orientowałam się we wszystkich niuansach sytuacji. W stajni, jak w nieomal każdej, część koni było pozostawiona w tak zwanym "hotelu", czyli właściciele płacą za to, że ich koń ma dach nad głową i obrok, część należała do głównego właściciela.
Siodłam sobie tam spokojnie konika, którego mi przydzielił instruktor, kiedy podchodzi do mnie jakiś facet, bez uprzedzenia, bez dzień dobry, bez powodu, zaczyna kląć: Ten koń to k..wa na konserwy idzie, w przyszłym tygodniu wiozę go do rzeźnika, k..wa... rozumiesz!!! Ja skamieniałam, zamurowało mnie... facet gdzieś zniknął, po chwili podszedł kolega i wyjaśnił - to nowy właściciel...
No nieźle, jakiś gbur, a co z tym rzeźnikiem? - pytam, i dowiaduję się, że: Niektóre konie z "hotelu" mają nie zapłacone za pobyt, on chce się ich pozbyć.  Ale ten czyszczony przeze mnie, to był jego WŁASNY koń!!
Ten chamowaty dureń nawet nie wiedział, które konie do niego należą. 
Nie pojechałam tam już więcej, mam nadzieję, że żaden koń nie trafił do konserwy, mam nadzieję też, że jakiś piorun z jasnego nieba strzelił w tego gościa.

sobota, 20 lipca 2013

Nie ma to jak z leśnikiem

Wszystkim jeżdżącym babkom polecam leśników;-)) 
Taki to zatroszczy się, pokaże tajemnicze miejsca, których innym nie pokazywał (a już facetom to w życiu.. chyba, że wypije z nimi jakąś piersióweczkę na ambonie ) jeden warunek - wstaje się o piątej rano.
W tropieniu dzikiej przyrody nie ma opcji dla śpiochów, ona nie poczeka do dziesiątej, chyba, że zasadzić się na gacka wielkoucha (uchego?).
Z leśnikiem, na koniach wyruszyliśmy do Puszczy Białowieskiej  bladym świtem, tak, aby zobaczyć żubra, ale nie za płotem z siatki, tylko tak na żywo... marzenie.
Brnęliśmy przez podmokłe łąki, jakieś ostrowy, dobrze, że nie zginęłam, bo zjadłyby mnie tam komary i gzy. Leśnik nie bierze byle kogo w las, więc najpierw musiał stwierdzić, czy jeżdżę należycie dobrze - kwalifikacji dokonał na podstawie mojego stroju - dostatecznie złachany.. więc jeździec doświadczony... opłaciło się kupić tę starą, skórzaną kurtkę w secondhandzie;-)
Żubrów nie dogoniliśmy - niestety, w środku lata uciekają w głąb kniei, jak najdalej od ludzi, gzów i namolnych jeźdźców.
 Dostałam zaproszenie na zimę - kiedy ślady same doprowadzą - a żubry same wyłażą i  proszą się o fotkę;-) Mam nadzieję, że zaproszenie nadal aktualne, mimo, że upłynęło już prawie 10 lat od tamtej pory.
Więcej szczęścia w tropieniu dziczyzny miałam w Bieszczadach, ale to następnym razem...

czwartek, 18 lipca 2013

Wiem, jak robili to Tatarzy

Tu gdzie jestem próżno by szukać koni, moi czytelnicy też chyba na wakacjach, ogólne rozprzężenie… marnie.
Stęskniłam się jednak za pisaniem, więc dzisiaj o 7 rano muszę coś fajnego opowiedzieć. Zaczynam zachowywać się jak taki stary dziad, który chodzi i opowiada, niezależnie, czy chcą go słuchać, czy nie. Może wchodzę w taki wiek? Matko!!
Dobra, wakacyjny temat – Gładyszów. Pojechałam tam z namowy pewnego bieszczadzkiego leśnika (o nim będzie następnym razem) Gładyszów, pięknie położony w Beskidzie Niskim, słynie z hodowli Hucułów – małych, górskich koników.
W teren poszły jako czołowe dwa ogiery a za nimi ze 20 klaczy z jeźdźcami. Moja kobyłka okazała się jakaś leniwa, zostawała w tyle. Za mną już tylko chłopcy stajenni jadący na oklep. Widząc mój problem z konikiem mówią - pani krzyczy, tak jak robili to Tatarzy – wysokim, przenikliwym głosem hiiiiiii!!! 
 - no to ja hiiii a kobyłka faktycznie,  jak zaczarowana – dostała takiego powera, że sunęła jak wiatr.
Ta wycieczka, to było dla mnie najbardziej atawistyczne przeżycie, najbardziej pierwotne, jakiego doświadczyłam. Kiedy stado podąża za czołowym ogierem, kiedy po połoninie idzie w galop kilkadziesiąt koni, kiedy NIE MA takiej siły, aby je zatrzymać w tym biegu, wtedy jeździec musi mocno trzymać się grzbietu, upaść = zostać, przepaść.

 Gładyszów jest wyjątkowo magiczny.

Chłopaki, którzy mnie wiedli przez te połoniny, wspominali przygodę z filmem, kiedy na plan „Ogniem i mieczem” wyruszyła cała stajnia. Kilkadziesiąt koni i ludzi, którzy odgrywali tam sceny jazd tatarskich. 
Wiem teraz, jak jeździli Tatarzy i co się czuje krzycząc w szalonym galopie.

niedziela, 14 lipca 2013

Wyjeżdżam, musicie sobie radzić sami....

wysłałam Wam parę postów na zapas, może wystarczy na ten tydzień;-) może coś nowego wpadnie mi w ręce, podczas wakacyjnego niebytu?

Wzięta w jasyr

Wakacje skłaniają mnie, do wakacyjnych wspomnień, a więc historia ze Stołunia koło Pszczewa z 1993 roku.
 Pojechaliśmy pod namiot na pojezierze zielonogórskie. Ja - zaprogramowana na koniki, oczywiście znalazłam, ale hola, hola, nie tak łatwo.
Zanim dosiadłam konia, najpierw trzeba było się ukulturnić w lokalnym, amatorskim teatrze. Okazało się, że właśnie wystawiali Moralność Pani Dulskiej, a właścicielka konia grała (świetnie zresztą) rolę chrzestnej Hanki. Przedstawienie było super, szczególnym aplauzem witany był pan Dulski, jak wreszcie zapytałam, okazało się, że był aptekarzem z Pszczewa.
Po przedstawieniu poznałam „panią od Jasyrka”.
Koń był niezapomniany, wystarczyło pomyśleć, a on już wiedział, że chcę przyspieszyć lub zwolnić.  Ale aby nie było za słodko, nauczył mnie pokory do natury. A było tak: zostawiłam moją, ówcześnie 6 letnią, córkę pod opieką pani Magdy (właścicielki Jasyra) i pojechałam w siną dal. Koń świetny, teren piękny – polne drogi, miedze, jadę. Po około pół godzinie zdecydowałam się wracać, niestety Jasyr nie podzielał mojego zdania. On uparcie parł do przodu… Jasyrku!! Grzeczny koniku, wracamy!... on nic, jedzie, ja zatrzymuję, próbuję obrócić, on walczy, znowu ucieka, ja znowu go hamuję, co się stało z tym super koniem?!?!? Koń ma mnie gdzieś, moje dłonie obtarte od wodzy, on lekko spieniony… chce mi się płakać, zbiera się na burzę, on prze do przodu!! Zsiadłam, już powinnam być z powrotem… po kolejnej półgodzinie walki z koniem i właściwie prowadzenia go za pysk piechotą, docieram wreszcie do pani Magdy… one cała zdenerwowana moim spóźnieniem (to nie był czas wszechobecnych komórek), miała córkę w zastaw, to ją pocieszało.
Co się okazało, jadąc radośnie przez las, zupełnie dla mnie nieznany, wybrałam (pechowo) drogę, która wiodła do dawnej stajni Jasyra. Konisko widziało, burza idzie, trzeba sp…lać, a ta głupia baba, chce mnie zawracać!!!

Od tamtej pory kocham Jasyrka strasznie, ale jestem ostrożna, z jazdą na nieznanym koniu w nieznanym terenie.


Jasyr  i chrzestna Hanki od Dulskiej

Krwawa Mery w moim wydaniu



Z tym filmowaniem zawsze miamlam wtopy…  i zawsze w Mirowie;-)
Pojechałam sobie raz z moją córką na spacerek, tym razem do Bobolic, wracając, galopowałyśmy sobie radośnie pięknym, piaszczystym duktem, i nagle buch – najpierw koń Karoliny, a potem mój – znowu Benami, skręcił gwałtownie w lewo, w przesiekę (to tak, jak się zapomina, że konie mają swoje utarte szlaki, którymi często chodzą).
Mój koń był znacznie wyższy od Araba mojej córki, nie zdążyłam się pochylić i walnęłam gębą w gałąź, okulary przeciekły mi nos i odfrunęły w niebyt. Ja pozostałam w bycie (tym razem, bo nie zawsze tak było;-), zlazłam z konia, nos krwawi, nic nie mam do wytarcia - lato, gdzie tam jaka chustka w kieszeni – kto wozi chustki w kieszeniach?!?! Okulary gdzieś sobie poleciały… Jest fajnie, włażę z powrotem na konia ślepa jak kret, jedziemy, na podzamczu kupa ludzi. Nie chcę ich straszyć moją pokrwawioną gębą, mówię do Karoliny - uprzedzaj mnie, jak będzie ktoś blisko, to się odwrócę… ona na to – Właśnie jacyś turyści nas filmują, będziemy w mediach;-))
Jazdy w Mirowie były jednymi z najpiękniejszych przeżyć, pewnie jeszcze nie raz do nich wrócę, chociaż pani Ala już chyba nie prowadzi jazd;-(((

PS. Okulary znalazłam, kiedy wróciłyśmy tam samochodem, leżały beztrosko na środku (!!) polnej drogi około 10 metrów od tej fatalnej gałęzi. Kto by ich tak daleko szukał;-)





Mirów 2005

Wzbił się orzeł dumnym lotem… spadł i … się pod płotem


W poście o „Polityka to je…” wspomniałam, że często sprawy wyglądają inaczej, niż można by sądzić.
Było też tak na pewnym moim spacerze w Mirowie koło ruin zamku.
Pani Ala dała mi Benapiego, pięknego srokacza i pojechałam sobie Gościńcem Mirowskim po okolicznych wioskach (jedna z najpiękniejszych tras, jaką jeździłam;-).
Wracając, pod samym zamkiem, wypadł na mnie pies z serii morderców, jakiś pitbull, czy skinhead..
…co mi tam pies, nawet łysy, jak jestem na koniu – dużym... Odwrócić się tyłem jest ryzykiem, koń może kopnąć i skręcić kark napastnikowi (nie byłam żądna krwi tego psa), ale gorszą sytuacją jest w takim momencie poddanie się instynktowi konia, który każe mu uciekać = cwałować na oślep, byle dalej.

Zgrabnie ustawiłam się oko w oko z psem, ten skacze wokół mnie, ja robię piafy, ciągle utrzymuję go przed sobą, niezły taniec;-) …w końcu uczyłam się w Zbrosławicach tej ujeżdżeniówki i uczyłam.
Okoliczni turyści zainteresowali się naszym show,  ktoś nawet zaczął nas filmować. Wreszcie właściciel psa dogonił  i zabrał go a ja dumna z siebie, z podniesioną głową i ogonem pogalopowałam do stajni… i tu wyszła naga prawda na wierzch…
Przez cały nasz piękny show mój rumak miał podniesiony ogon, bo był posrany! z góry na dół – miał chyba biegunkę…. Nie chcę myśleć, że posrał się ze strachu… 
…ktoś nas filmował.. przypomniałam sobie…





W Mirowie były najpiekniejsze nasze wyjazdy

sobota, 13 lipca 2013

Opłata w naturze, ale bez wielbłąda

Nie zawsze miałam wystarczająco dużo kasy na płacenie za jazdy. Na początku lat 90tych byłam biedna jak mysz kościelna. Nie mając czym płacić, a jednocześnie mając trochę pojęcia o rysunku, wpadłam na pomysł sprzedawania swoich prac w sklepiku z pamiątkami w Zbrosławicach.  Rysunki podpisywałam własnym nazwiskiem.
Pewnego razu po wycieczce do Zbrosławic syn koleżanki z dumą pokazał w domu plakat z koniem Kędziorem. Jego matka, a moja koleżanka, spojrzała na rysunek i zaczęła się śmiać – to nie koń Kędzior, tylko autor obrazka…
no cóż, czasem człowiek robi za konia.

Koń Kędzior

Z płaceniem bywa różnie, parę lat temu jeździłam u Kazia w Małobądzu koło Sławkowa. Było nieźle, piękny teren, Biała Przemsza, Pustynia Błędowska – koniki małe, zabawne, choć niektórzy mówili, że Balbina jest szalona”;-) ale nie bały się ni śliskiego, ni grząskiego, szły jak czołgi.
 Wszystko popsuł wielbłąd.
 Pewnego dnia kupili sobie wielbłąda – bo Pustynia ... Błędowska – to będzie jak znalazł;-)
Ranga stajni widać wzrosła, bo od tego momentu zaczęli kasować jak na Wielkiej Pardubickiej…  a ja zrezygnowałam z jazd, szczególnie, że wielbłąd był wredny i straszył konie.
Ciekawe jak tam z cenami obecnie… ponoć kupili drugiego wielbłąda… boję się sprawdzić...


Balbina i inne, tylko wielbłąda brakuje;-)

piątek, 12 lipca 2013

Polityka to je k..wa

Kiedy przebrzmiały strzały w wojnie na Bałkanach, w 1994 roku wybraliśmy się na wakacje do Chorwacji. Jeszcze transporty Czerwonego Krzyża jechały na południe, jeszcze nie wpuszczano tam turystów, a popalone wioski przerażały swoim realizmem.
Pojechaliśmy więc na piękną wyspę Losin. Wyspa jest długa, 60km, po części pusta, stepowa… Nagle w tej dzikiej, wysuszonej przyrodzie dostrzegłam planszę reklamującą jazdę konną. Nie byłabym sobą, gdybym tam nie pojechała. Nie przejmowałam się informacjami z przewodników turystycznych, opisującymi bałkańskich mężczyzn jako szorstkich i hołdujących wzorcowi macho w stosunku do kobiet, aż do momentu, gdy zorientowałam się, że jestem na jakimś kompletnym pustkowiu z obcym facetem na koniu Leo…
Jeżeli zamorduje mnie tutaj, to pies z kulawą nogą mnie nie znajdzie …
Zaczęłam do niego mówić, jak to robi ofiara w obliczu sadystycznego mordercy… trzeba nawiązać wieź… Ja po polsku, on po chorwacku… jakoś szło.
Dowiedziałam się, że ma dzieci.. że o konie w Chorwacji trudno - nie ma tradycji hodowlanych, te, które ma, przywiózł ze Słowenii parę miesięcy wcześniej.
Teren był nieprzyjazny, mocno kamienisty i stromy, pojechaliśmy nad morze, gdzie moczył nogę Lea - koń miał tam otarcie. Słona woda pomoże.
Na koniec, kiedy wróciliśmy cali i zdrowi, powiedział mi, że strasznie się bał polskiej kobiety… bo ona była – jak to nazwał „profesorem” jazdy na koniu, w porównaniu z nim… 
Okazuje się, że często sprawy wyglądają zupełnie inaczej, niż my sobie wyobrażamy;-)
Czasami myślę o tym facecie, nie zrobił tam biznesu, bo kto zechce jeździć na koniach na takim „wydupiu”. Żal mi go.
Dlaczego taki tytuł posta? Kiedy zapytałam, jak to możliwe, że dawni sąsiedzi: Bośniacy, Chorwaci, Serbowie potrafili palić sobie domy, mordować się nawzajem, odpowiedział, „polityka, to je k..wa”.

A na koniec zagadka – na jakich koniach jeździliśmy – są kare jak się rodzą, bieleją około piątego roku życia.

czwartek, 11 lipca 2013

Dzisiaj będzie nudno… zwykłe czyszczenie stajni

Najpierw o siodłaniu. Kiedyś koleżanka (zamożna) rozdyndała się pod tytułem – „dość, że płacisz, to jeszcze musisz czyścić i siodłać?!?!”  Zaskoczyło mnie to, no.. czyszczenie, siodłanie.. to jak w Chinach rytuał parzenia herbaty.
Więcej nawet, kiedy zawitałam pewnego razu do klubu Amigo (jeszcze był koło Centurii, nie w Grodźcu jak obecnie) i dostałam gotowego, osiodłanego konia, odczułam to jako brak zaufania do jeźdźca – lepiej mu osiodłać, bo coś może spieprzyć.
Oczywiście, kiedy w Mirowie, pani Ala siodłała zanim przybyłam, ale byłyśmy już znajome, ja znałam jej zwyczaje, ona mi ufała, to było to dla mnie miłe i odczuwałam jako grzeczność z jej strony. O, o Mirowie musze napisać duuuużżżo, ale tyle innych ciekawych historii ciśnie się na  papie…na ekran;-)

Ze zwyczajami stajennymi bywa śmiesznie – kiedy odwiedzam może 50tą stajnię, bardzo mnie śmieszy, kiedy dziewczęta (prawie ZAWSZE są to dziewczęta) z namaszczeniem, jakby mówiły prawdę objawioną, tłumaczą mi, że ogłowie trzeba zakładać tak i tak, a konia trzyma się TAK!, Lekko rozbawiona, grzecznie tłumaczę, że w waszej stajni może być tak, ale w innych jest inaczej. Dwa lata temu strofowano mnie w Złotym Potoku, jak siodła się konia i go prowadzi;-))
Te instrukcje ze strony waletów (wolontariuszy stajennych) szczególnie śmieszą moją córkę, która jak już wspominałam, jeździ na koniach od urodzenia, tylko, ze nadal wygląda jak szesnastolatka. Ją szczególnie ochoczo pouczają, jak siodłać, jak wsiadać itp, mnie spisują widać na straty – takiego zabytku i tak się nic nie nauczy.
Drogie dziewczyny, waletujące w różnych stajniach, inni też wiele wiedzą o jeździectwie, czasami jeżdżą dłużej, niż wy żyjecie i widzieli nie jedno, i tylko nie mają tego wypisanego na twarzy lub może podchodzą do jazdy ze skromnością;-)
Jutro, żeby nie było nudno, to historia o okrutnym Chorwacie (w końcu są wakacje;-)




W Złotym Potoku piekną jesienią 2011

środa, 10 lipca 2013

Magnacki park, bizony, Araby i jeden wyjątkowy emeryt

Nie umiem odpowiadać na komentarze;-((, piszę coś, a to niknie w bebechach Internetu, więc proszę mi wybaczyć moją nieporadność, Internet jest jak smok wawelski, pożera wszystko, dobrze, ze nie jestem dziewicą.
Mam zaległą historyjkę o mistrzu w crossach na Arabach.
A było to tak, zimą - srogą, w 2003 pojechałam z mężem do Kurozwęk, pałac był remontowany, a nieopodal budynki folwarczne, między innymi stajnia. Słynna kiedyś z Angloarabów i Arabów.
Niepozorny, drobny, starszy człowieczek oprowadził mnie po stajni, pokazywał ciekawą mieszankę krwi – Araba z Fiordingiem – złocistożółty konik z charakterystyczną dla Fiordingów czarną pręgą przez grzbiet i białymi pasami grzywy, ale nie taki ciężki i przysadzisty, budowę miał lekką jak typowe Araby.
Mój przewodnik zaczął opowiadać o biegach długodystansowych na Arabach, że dziennie pokonują po 120km!!! Co godzinę bada się ich tętno, jeśli nie spada odpowiednio szybko, są wycofywane z biegu.
Na koniec okazało się, że ten skromny człowiek był mistrzem świata z lat siedemdziesiątych w tych biegach. Opowiedział mi o crossie przez Pireneje, gdzie stromo było tak, że wielu jeźdźców wolało schodzić w dół obok konia. On zamknął oczy i ... jakoś zjechał  - po złoto. Później zwycięski koń został sprzedany za ciężkie pieniądze do któregoś z krajów arabskich.
Reperując stary sprzęt snuł niesłychanie ciekawą opowieść, a ja, głupia, nie robiłam notatek;-((
A po tej magicznej rozmowie, wsiadłam na Araba i jeździłam w zadymce i mrozie po polach. Czułam się ja zesłaniec na Syberię, przemierzając zamarznięte rzeczki i śnieżne zaspy.
Kiedy skończyłam tę walkę z przyrodą okazało się, że jechałam na nie byle jakim koniu -  był to Arab, którego dosiadała Scorupco na planie filmu „Ogniem i mieczem”.
Kurozwęki ze swoimi pałacowymi budynkami, bizonami, końmi i opowieściami, są  (były) magicznym miejscem. Tylko nie w letnią niedzielę, w tłumie turystów, lecz w środku ciężkiej zimy… i trzeba umieć tak słuchać, aby ludzie się otworzyli.



wtorek, 9 lipca 2013

Zaklinacze koni z Siewierza

No i nikt mi nie odpowiedział na zagadkę - kto był tym aktorem. To ja może jeszcze trochę poczekam. Dużo ludzi czyta, a przynajmniej zagląda tutaj, ale dlaczego nic nie komentuje? łatwiej się pisze, jak jest echo.

Ten mój pechowy rajd zakończył się jazdą na najpiękniejszym koniu na jakim kiedykolwiek jechałam - takie dziwne obroty mają sprawy.
A sprawy przybrały taki obrót za sprawą ;-) jednego z zaklinaczy koni - mianowicie Tomka z Siewierza. Było ich w tamtym czasie troje (tych zaklinaczy) - Tomek, Sylwia i Piotr. Byli to ukochani instruktorzy mojej córki i chyba moi także. Tyle serca, ile oni potrafili włożyć w ten sport, w nieporadnych uczniów i nieobliczalne czasem konie, to nie spotkałam nigdzie indziej. 
No więc Tomek, który mnie zbierał z trasy z tym biednym, okulałym koniem, zapragnął mnie pocieszyć, pozwolił mi pojeździć, a nawet poskakać przez przeszkody, na koniu, który był wtedy jego pupilem.
Nie zapamiętałam imienia tego konia, był kremowy jak lody waniliowe, podpalane nogi, czasem Andaluzyjczyki są takie. Był niewiarygodnie piękny i tak cudnie skakał przeszkody, że ja nie musiałam nic robić;-)).. szczególnie, że ja raczej bym mu zaszkodziła, niż pomogła. Chyba o tym wiedział.. koń,... Tomek też...
Pewnego razu Sylwia i Tomek od rana byli jacyś podkręceni, przejęci.. dzień ten był pierwszym dniem, kiedy młodego konia po iluś wcześniejszych treningach przyzwyczających do roli konia w życiu człowieka, miał dosiąść jeździec. Najpiękniejsze w tym było to, że… on przyjął ciężar człowieka jak gdyby nic… i tylko nie umiał jeszcze biedaczek reagować na ucisk nóg i inne sygnały. 
To było naprawdę wzruszające, jak zwierzę z taką ufnością poddało się woli człowieka… dlatego nazywam ich zaklinaczami koni.
Nie wiem, co się z nimi dzieje, jeśli ktoś ich zna, niech ich pozdrowi ode mnie.


W Siewierzu dawnymi czsy

poniedziałek, 8 lipca 2013

W której stajni pana poznałam?

Dzisiaj uciekł mi pies i przez pół dnia byłam smutna i zła jednocześnie – na nią - co za drań (dlaczego nie ma żeńskiej wersji tego określenia?!?!) i na siebie – zawierzyłam, że nie ucieka ostatnio… a jak wpadła pod auto lub pociąg????

Uff, wróciła, mogę pomyśleć o blogu ;-))
Na początku lat dwutysięcznych często jeździłam w stajni w Siewierzu.  Tam też byli wyjątkowi ludzie - zaklinacze koni, jak ich nazywałam, ale o tym, kiedyś indziej;-)
Pewnego razu uczestniczyłam w rajdzie do Koszęcina.
Ja – jak to ja, pechowiec, mój koń okulał w drugiej godzinie jazdy – swoją drogą, to nauczka dla wielu masterów (prowadzących) - galopowanie po grząskich łąkach może być kontuzjogenne (było tak wtedy), pomijając, to, że jest nieetyczne – ktoś uprawia tę łąkę nie po to, aby 15 galopujących koni zniszczyło jego pracę.
 Tak, czy siak, mój koń okulał po takim galopie.
W związku z tym, na miejsce noclegu dostałam się własnym samochodem. Był to stary folwark, remontowany przez zabawnego, ruchliwego faceta i jego żonę. Z dumą pokazywali kolejne etapy prac, a ja cały czas myślałam – skąd znam tego gościa?? Miałam na końcu języka pytanie - a w której stajni się spotkaliśmy??
Bóg nade mną jednak czuwał, pytanie zadałam, ale nie jemu, tylko pracownikowi stajni. Ten z promiennym uśmiechem odpowiedział – ależ to jest aktor! (?!?!?!!) Keine Annung – jak mawiają Niemcy, a gdzie on grał?  Aaaa w Z- jak Zazdrość albo L jak Liebe, albo jak Lubow…, C jak coś dalej nastąpi… i w takiej jednej reklamie…. Aaa to znany musi być - pomyślałam sobie;-)
A teraz zgadnijcie, o jakiego aktora chodziło – dzisiaj jest chyba najbardziej znanym polskim policjantem ;-), ciekawe, czy ma jeszcze ten folwark, czy gdzieś indziej poniosły go wiatry historii;-))

niedziela, 7 lipca 2013

Od teraz będzie bardziej fachowo...

Poczytałam, jak robi się bloga - teraz wiem, że muszą być lajki albo hejty hahahaha, kiedyś mówiło się o makaronizmach ( jak słowa bywały z włoskiego, bo niby zjadacze makaronu..), to teraz są bekonizmy? Anglicy lubią beckon... nie bekanie;-)
Muszę też zrobić quiz dla czytelników, żeby ich uaktywniać. No to od razu nasuwa się pytanie - kiedy to były te zawody minielki w Zbrosławicach, które opisałam - bo ja nie pamiętam.
No i powoli, niech ludzie tęsknią.. ja zastosuję inną metodę- co wolicie - historyjkę o znanym aktorze, czy o mistrzu w maratonach na Arabach?

Czasem umykam z ulgą i nie wracam.

Odwiedzając różne kluby, stajnie, stajenki mam duże pole do porównań, czasem od pierwszego wejrzenia wiem, że jest fajnie, ludzie sympatyczni, gościnni ( tak się czuję w stajni, którą ostatnio odkryłam koło Sławkowa), otwarci, to bardzo ważne w takiej branży.

Parę lat temu (10?) wybrałam się do klubu pod Sosnowcem, gdzieś w pobliżu Maczek. Parę dziewcząt czekało na jazdę – były miłe, nie powiem. Czekałam dość długo na pojawienie się instruktora, poplątałam się po obejściu – śmieci, puste butelki po napojach … nieładny widok.
Nadjechało auto, chyba właściciel, omiótł mnie obojętnie wzrokiem, nawet dzień dobry nie powiedział, poszedł sobie… Czekam dalej.. znudzona postanowiłam odjechać ale hmmm, on swoim autem zablokował moje ( wszystkiego były tylko te dwa nasze samochody na parkingu! na dużym parkingu, miał facet talent… Może to taki sposób zatrzymywania klientów;-)
Idę, szukam go – jest, tnie sieczkę. Przekrzykuję maszynę, „chciałam wyjechać!!!”, - a to musi pani czekać, bo tnę teraz…  hmmm, ciekawe jak długo?
Po chwili nadchodzi instruktorka z psem, wyjaśnia spóźnienie… zaczynają się kłócić, mocno, okropnie, o psa, o spóźnienia…ja - jak ta dupa stoję obok i czekam na uwolnienie  mojego auta i ucieczkę z tej jatki. Nigdy tam nie wróciłam.

Najgorzej jest, kiedy jadący ze mną w teren instruktor zaczyna się żalić na właściciela, że skąpy, że się nie zna, że arogancki… Kiedy jadę z właścicielem, często słyszę to samo odnośnie instruktorów, no, zamiast skąpstwa jest wymieniana pazerność;-)

Po takim spacerze zastanawiam się, kto, komu powinien płacić- w końcu odwaliłam pracę psychoanalityka, sesja na kozetce kosztuje;-)

A może lepiej na drewnianym koniku?


sobota, 6 lipca 2013

Mamo - Zorro jedzie!!!!

Nie pamiętam, co mnie skłoniło, do odejścia ze Zbrosławic, niemniej jednak w połowie lat 90tych zaczęłam jeździć w Dąbrowie Górniczej na Zielonej.
Stajnia była obrzydliwa, budynek obok - zdewastowany, chociaż pierwotnie stylowy, kryta ujeżdżalnia w jakiejś szopie ( gdzie jej do tej ze Zbrosławic), na parcourrze  w deszczowe dni błocko po kolana. Ale za to ekipa – było świetnie. W każdą niedzielę o 10.00 dorośli jechali w teren.
Szefem był instruktor Jurek (mały, czarny, konkretny). Jeździliśmy na piaskownię Kuźnicy Warężyńskiej. Galop do upadłego, niemożliwe wydmy, piaszczyste skarpy. Kiedy wjechaliśmy na szczyt jednej - wąskiej jak żyletka, w 3 sekundy byłam obok konia – zeskoczyłam bo  jeżeli zwierzę zleci z tej żylety, to chociaż beze mnie.
Podczas  wypadów zaliczaliśmy jakiś bar - kieliszek żołądkowej gorzkiej i dla fasonu skoki przez płotek wokół knajpki.
Najzabawniejszą historią był wypad w prima-aprilis. Poprzebieraliśmy się - wyszło idiotycznie - ja- wiadomo - Winetou, kolega – traper ( mógł robić za Shatterhanda) , kolejni: to ułan ( w tym czasie kręcono Pana Tadeusza – kolega miał strój z planu filmowego…) i ostatni zapragnął być Zorrem.
Skład mógł budzić wesołość, efekty jeszcze większą - kiedy szliśmy w galop, peleryna Zorra powiewała i  łaskotała po plecach konia. Każdy koń jest wrażliwy w okolicy nerek, ten był normalny – więc też reagował baranami na to łaskotanie …
 Umieraliśmy ze śmiechu patrząc jak Zorro jakoś pozieleniał pod maską. Ale on też miał swoje 5 minut, kiedy w jakieś wsi, dzieciak uciekł z krzykiem do matki: „Mamo, Zorro jedzie!!”

A teraz wyobraźcie sobie, że jesteście matką, która poszła, jak co dnia,  z synem na zakupy, do zapyziałego wiejskiego sklepiku, a on wleciał z rewelacją, że zobaczył Zorra… Pana Tadeusza oczywiście nie rozpoznał… mnie jako Winetou też nie;-((( literatura piękna nie jest znana na wsiach powiatu dąbrowieckiego;-(

Nadszedł dzień, kiedy trzeba było ruszyć w drogę...

Mimo tych upadków  (całej prawdy jeszcze nie znacie… - nie chcę was straszyć zaraz na początku), zapamiętałam Zbrosławice wspaniale. Ludzie byli tam wyjątkowi, życzliwi, otwarci, kiedy brałam moją kilkuletnią córkę ze sobą - zawsze ktoś się nią zajął, gdy matka spadała z kolejnego konia. 
Więc teraz, gdy ma 27 (!!) lat i ktoś ją pyta, od jak dawna jeździ na koniu - to mówi, że od zawsze…  chociaż nie w Zbrosławicach tak naprawdę nauczyła się jeździć… gdyż nadszedł dzień, że trzeba było ruszyć w drogę do innej stajni… ale to już zupełnie nowa historia…

Do zbadania tych knowań wynająć Rutkowskiego, czy Macierewicza?

Stasiu Prussak, który był współwłaścicielem klubu Hegemonia (nazwa po jednej z ulubionych kobył) ze Zbrosławic, wysłał mnie na mój pierwszy spacer w teren z Adamem. Z Adamem przelewek nie było - jak jechał, to jechał, co mu tam jakaś początkująca ofiara doczepiona do ogona!
 Żeby mieć pewność, że ze spaceru nie wrócę żywa, Prussak (nazwisko wiele wyjaśnia – już w XIX wieku Prusacy mieli negatywny pijar u naszych narodowych pisarzy, przyrodnicy i gospodynie domowe też im dołożyli swoje) dał mi konia, który specjalizował się w zrzucaniu jeźdźców za pomocą myku przez łopatkę. Udawał, że się potyka, trochę podrzucał zadem – i żółtodziób leciał…
Ze dwa lata później sprzedali go pod hasłem- połamał klientom za dużo obojczyków.. Nazwiska tego drania nie pamiętam.. nie wart był moich łez…
Leżałam trzy razy…. ale nie dałam się zniechęcić… co mi tam jakieś pruskie knowania…


 W zasadzie do Zbrosławic, to nie miałam szczęścia, spadałam z konia co rusz.
Raz prosto pod jego nogi - podkowę miałam odbitą na plecach, ale jak twierdzi koleżanka (Bożenka – moja najlepsza przyjaciółka z tamtego czasu), najbardziej bałam się o zęby- żeby tylko ich nie wybić. Co racja, to racja – resztę jakoś się poskłada, zębów nie.
I tu nauka dla niedoświadczonych! NIGDY nie pochylaj się centralnie nad głową konia, kiedy raz podrzucił łbem, a ja, głupia, swój łeb opuściłam nad jego szyję, przez pół roku nie zjadłam jabłka- moja „jedynka” jakoś się chwiała po tym zderzeniu…  Teraz zawsze schylam się po boku końskiej szyi – i zęby jakoś są na miejscu.

piątek, 5 lipca 2013

Koń bez głowy

Kiedyś była popularna książka „Jeździec bez głowy”, parę razy ekranizowana. Ja miałam przygodę z „koniem bez głowy”, też horror, na wspomnienie trzęsą mi się nogi.
Zaczęło się niewinnym spacerkiem po padoku w Zbrosławicach, ja z Wojtkiem (znowu on!) i jeszcze kilku jeźdźców. Słoneczko świeci, kłusik, luzik.. Wojtek się potyka na polnej drodze, Wojtek leci na pysk, ja z niego, Wojtek w locie obraca się o 180 stopni- czyli leci zadem do przodu, przez własny łeb- matko!! Przygniecie mnie! Ledwie dotykam podłoża, odpełzam jak najdalej… Dobrze- ja żyję, a Wojtek? Leży w koleinie polnej drogi, odwrotnie do kierunku jazdy i nie ma łba!!!!! Boże, gdzie on ma łeb?
 Łeb przygniótł sobie własnym tułowiem, ludzie, on się udusi w parę minut! Próbuję podnieść mu szyję aby uwolnić łeb, ale gdzie jedna baba uniesie konia - nawet jego kawałka nie da rady. Drę się jak opętana wzywając pomocy, zlatują się ludzie - dobrze, że to teren klubu a nie środek lasu. Wspólnymi siłami wyciągamy łeb spod końskiego ciała, nie skręcił sobie karku?!?!?!! Cud! Żyje, trochę niedotleniony,  dobrą chwilę zajęło postawienie konia na nogi - trząsł się jak galareta.. i to mieliśmy wspólne - ja też miałam nogi z galarety... śmierć otarła się o nas, a słoneczko nadal zadowolone z siebie...

Kontakty z Wojtkiem nie wychodzą mi na zdrowie. 

Jak językiem ciała pokazać, że chcę pojeździć na koniu?

Jak już polecieliśmy po tej zagranicy, to jeszcze jedna historyjka, tym razem z Francji (2007) - Masyw Centralny, mała miejscowość o przebrzmiałej świetności kurortu z XIXw. Opodal mojego hoteliku widzę stajnię- lecę (strój zawsze wożę ze sobą). Facet, jak typowy Francuz, nie mówi w żadnym języku, chyba, że jest to francuski;-) Przygotowana na taką sytuację, wyjmuję kartkę zza pazuchy (właściwie, co to jest „pazucha”?), rysuję siebie na koniu, godzinę.. dogadaliśmy się;-)
Przychodzę, facet pokazuje mi stajnię, piękny porządek- woreczki na szczotki i kopystki w kratkę zieloną, niebieską, czerwoną.. klacze/wałachy/ogiery?? Tyle ogierów???? Niemożliwe! Mimo braku wspólnego języka dowiedziałam się, że czerwone dla dużych koni, zielone dla średnich, niebieskie dla małych- albo odwrotnie;-). Pogadaliśmy jeszcze o cenach koni i ich rasach- dostałam Andaluzyjczyka (podobny do Araba – te same korzenie obu ras). Wspólna pasja pokonała barierę językową.
Przychodzą jeszcze dwie babki- jedna czarna, a jedna puuuuuszysta, dostała wielkiego zimnokrwistego wałacha. Jedziemy – one pierwszy raz na koniach, ja- zbawienie dla właściciela- bo babę na wałachu muszę ciągle wyciągać z wszelkich krzaków, gdzie ucieka się popaść (koń, nie baba) uff...
 Druga babka mówi po angielsku- zagaduje skąd jestem – z Polski, widzę- pustka w oczach. Koło Rosji- mówię, aaa, yes.. a to wy w tej Polsce mówicie po angielsku? .. dlaczego? – nie, po Polsku. – to po co się uczyłaś po angielsku?, to pytanie rozłożyło mnie na łopatki… no, żeby się dogadać za granicą.. bąkam…
Dopiero koleżanka w Polsce wytłumaczyła mi głupotę mojej odpowiedzi- jak chciałaś się dogadać, trzeba było uczyć się francuskiego!

To była przejażdżka bardzo pouczająca o językach. Koń po francusku to cheval, szwoleżerowie chyba stąd pochodzą.

Po islandzku w Niemczech

Dowiedziałam się, że mojego bloga zaczęli czytać znajomi z Niemiec, więc specjalnie dla nich moja opowieść o inochodach (Toltach) z Gettyngi.  20 km od tej miejscowości jest (była w 2008 roku) mała, nowiutka na ów czas, śliczna, cała drewniana stajenka z islandzkimi inochodami. Kupy zbierało się do specjalnych pojemników- sortowanie odpadów  zawsze było dumą i radością naszych zachodnich sąsiadów;-)
 Mówię płynnie moją niemczyzną, że od 20 lat jeżdżę na koniach, facet słucha mnie i słucha, ja gadatliwa, mam słuchacza - świetnie, paplę dalej. W końcu on pyta: sind Sie schon einmal galoppiert? .. Nein, nie, wcale, całe te lata tylko stępa… muszę chyba bardziej się starać, nie, nie jeździć, po niemiecku lepiej mówić;-)  
Na tych Islanderach śmiesznie się jeździ – zbiera się je aby wysoko głowę uniosły i takimi długimi bacikami w szybkim rytmie się stuka tik, tik, tik, i one zaczynają jak lama biec- z wysoko podniesionymi szyjkami, nóżkami zamiatają jak misiu Yogi (kto pamięta misia Yogi, to wie;-)). Nauczyłam się tam nie tylko tym krokiem tik, tik kłusować, ale także ciągi  w kłusie robić.
Niemniej jednak takie koniki to dla dzieci lub emerytów, więc kiedy za drugim razem zobaczyłam tam solidnego faceta - jak na echt Niemca przystało, zapytałam, na ile sprawia mu przyjemność ten kłus tik, tik, tik..  Z entuzjazmem odpowiedział, że das ist ausgezeichnet!… hmmm, może zrozumiał, że o pogodę pytam?


Z tyłu liceum z przodu ... błoto

Pierwszy Hubertus w moim życiu,  gala, więc znowu białe spodnie, granatowa marynarka, nowy czaprak. Ludzie wybierali sobie konie - mojego nikt nie wybrał, byłam chyba ostatnia, dostałam go z „braku laku” . Quin - młody – obiecujący… jak zobaczył tę galę – ze dwadzieścia koni przed sobą, dziesięć za.. oszalał ze szczęścia, każda zmiana tempa prowokowała go do paru „baranów”, w końcu spadłam, w sumie błota było tylko trochę;-)), pozbierałam się pędem, ale wstyd…  trzeba postawić flaszkę masterowi i kontrasterowi… pięknie… i nagle słyszę komentarz -  taka młoda „laska” spadła, będzie flaszka. I jak mam zanieść te flaszkę po biegu? - laska ze mnie średnia a młoda także nie;-( chyba jakąś koleżankę podstawię, master jechał bez okularów, które zwykle nosi, to może nie połapie się w podmiance… ale swoją drogą, to miło połaskotało moją próżność, fajny był ten Hubertus…;-)



czwartek, 4 lipca 2013

Jak robi się dwie zrzutki na raz

Moja "kariera" jeździecka tak się świetnie rozwijała, że załapałam się na zawody dla amatorów rozmiaru XXL – czyli na „minielkę”. Mieliśmy parę elementów z ujeżdżenia i skoków przez mini przeszkody – góra 50cm. Jakoś spóźniłam się na tę imprezę i usłyszałam, że w momencie mam być na koniu (wylosowałam Kubę- starego cwaniaka) . No fajnie- ale mnie się chce sikać, a do WC jest ze 100 metrów. Moja zachwycona rodzinka w liczbie męża, syna i córki zniknęli na trybunach, ja sama z koniem.. jacyś ludzi idą alejką, jedzą lody, pełen relaks - wciskam im wodze konia, czekajcie - ja tylko w krzaki… wpadam, mało spodni nie pogubiłam.. jestem.. ulga… do czasu kiedy na rozprężalni instruktorka zaproponowała łyk coca-coli (nigdy nie darzyłam tego trunku sympatią - teraz mam twarde dowody na jego wredny charakter), upiłam łyka z dużej butli, a toto pieni się jak wściekłe, koń też zaczyna się pienić, piana płynie mi po białych spodniach!!! Instruktorka chce odebrać butlę, Kuba zaczyna uciekać, jedną ręką nie mam go jak zatrzymać… uff jakoś wjeżdżam na parcours, sędzina wymownym gestem pokazuje mój nie zapięty pod szyją guzik od koszuli – no to zapnij babo guzik, który nigdy wcześniej nie był zapinany - dziurka dziewicza… czas odgwizdany… ruszam wreszcie, zapomniałam dodać, że mój koń pod innym jeźdźcem nie skończył przejazdu… ale co tam, ja jestem lepsza – trenowałam przecież na podwórku u mnie w domu. Skakałam przez wyrysowane przeszkody, robiłam zatrzymania, wolty, cmokałam na siebie… sąsiadka mało z okna nie wypadła, kiedy zobaczyła dziwne zachowanie osoby, po której nie spodziewałaby się odchyleń od normy.
 Kubie najlepiej wychodziły zatrzymania… ruszenia gorzej, pierwszy skok - ja pokonałam przeszkodę w pięknym stylu, Kuba został jakieś trzy kroki za mną... z rozpędu walnęłam głową w przeszkodę i ją zrzuciłam. Kuba nie miał żadnej zrzutki, ja dwie - siebie z konia i przeszkodę - jak radośnie skomentował mój siedmioletni syn;-)
 Sędziowie dali Kubie jeszcze jedną szansę na zrzutkę, ale on wolał się wyłamać, niż coś popsuć w wystroju parcoursu.
Po zawodach została mi czarna plama, nie, nie na honorze, tylko na tyłku - poprzedni użytkownik siodła, na którym jechałam, zapragnął go wypucować na tak wielką imprezę i użył do tego czarnej pasty do butów… moje białe spodnie okazały się jednorazowe, występy na zawodach właściwie też;-))


Chciałam być Indianinem

Od lat nosiłam się z zamiarem spisania tego wszystkiego, co przeżyłam przez te 25 lat przygód z końmi. Właściwie, jako 12 letnia dziewczynka zapragnęłam jeździć na koniach, bo chciałam być Indianinem jak Winetou. Od tamtej pory podczas jazdy samochodem mam zwyczaj patrzenia  na znikający za oknami  krajobraz i wyobrażania sobie, że jadę tamtędy na koniu. Teraz tylko bardziej fachowo oceniam jakość terenu, który mijam i trafniej oceniam przyjemność, jaka dałaby mi ta jazda.
No więc od dziecka marzyłam, tylko w głębokim socjalizmie nie było szans na realizację marzeń- najbliższa stajnia była 50 km od mojego domu, a rodzice nie latali z dziećmi od klubu tańca towarzyskiego, poprzez naukę gry na gitarze, języki obce do aktywności na kortach, czy w klubie jeździeckim- eleganckim, oczywiście;-)
Marzenie moje wypuściło pierwsze pędy w 89 roku, kiedy upadły socjalizm wyzwolił inicjatywy w ludziach, a do mojej szkoły, gdzie uczyłam matematyki, dołączyła koleżanka, której mąż miał klub jeździecki. Posadzono mnie na starej, doświadczonej klaczy o imieniu Ferrara. Tak ją ściskałam nogami, żeby nie spaść, że półgodzinny kontakt spowodował konieczność schodzenia po schodach .. tyłem ( właściwie nie wiem, dlaczego jak się ma zakwasy w udach, to tyłem jest łatwiej..). Marzenie nabrało więc kształtu ciężkich zakwasów w mięśniach nóg i obitego tyłka.
Byłam twarda, nic to, że 50km dojeżdżałam autem a czasami autobusem z przesiadką, uczyłam się na … maszynach do szycia.. były to małe koniki z Norwegii – Fiordingi, uparte jak osły, doświadczone w ignorowaniu niedoświadczonych jeźdźców, kiedy po paru jazdach zasłużyłam sobie  na Wielkopolaka, czułam się jak po przesiadce z malucha do mercedesa.
Nasza instruktorka Ewa była bardzo wymagająca - od tamtej pory zawsze myję bardzo starannie wędzidło- bo ona nigdy nie przepuściła choćby cienia przeżutej trawy na kółkach.
Nie miałam konnego sprzętu- w kontraście do wielu, którzy przychodzą do stajni wystrojeni jak z pod igły w nowiutkie stroje, lecz zapału starcza im tylko na ten „lans”, jeździłam w kasku na deskorolkę mojego syna i starych luźnych portkach. Chyba dziewczęta w stajni śmiały się trochę ze starej baby w białym kasku z naklejkami samochodów i pantalonach- co za wiocha… Lepszy strój kupiłam z czasem… 10 lat temu, mąż sprezentował mi piękne, skórzane buty z suwaczkami z tyłu (moje marzenie), posmutniałam – będę miała je do końca życia, nie zdołam zniszczyć do śmierci…. nie mam nawet spadkobiercy – Karolina ma mniejsze stopy… Ale nici ze spadku - buty są już zniszczone, chyba to ja je przeżyję;-))
Więc uczyłam się na tych maszynach szyjących- jeden była takim grubasem, że ciężko było go objąć nogami, trząsł, że wątroba zamieniała się miejscami z żołądkiem, za to nogami można było się opierać o ziemię;-)
Pierwszy galop był na Wojtku… chmmm Wojtek mnie rozczarował, albo ja nie trzymałam rytmu… no nie zgraliśmy się, po prostu.
Za to pewnego wrześniowego popołudnia – nigdy nie zapomnę tego pięknego dnia, zachodu słońca, i Rozbójnika – był to gniady, piękny koń ( trochę wredny w stajni), ale pod jeźdźcem boski! On mnie tak niósł... pewnie, spokojnie, idealnie…  ta satysfakcja i te dwa Achałtekińce... Ktoś kupił sobie i pasły się na tzw. „fali”, o zachodzie słońca wyglądały  jak wykute z brązu – ta złocista sierść jest ich największą zaletą - o zachodzie słońca daje powalające efekty. Z książek wiem, że rasa ta ma ciężki charakter, ale dała genotyp dla wszystkich hodowanych koni.
Niech to piękne wspomnienie trwa dłużej, zanim zatrą go kolejne słowa…