Jak już polecieliśmy po tej zagranicy, to jeszcze jedna
historyjka, tym razem z Francji (2007) - Masyw Centralny, mała miejscowość o
przebrzmiałej świetności kurortu z XIXw. Opodal mojego hoteliku widzę stajnię-
lecę (strój zawsze wożę ze sobą). Facet, jak typowy Francuz, nie mówi w żadnym
języku, chyba, że jest to francuski;-) Przygotowana na taką sytuację, wyjmuję
kartkę zza pazuchy (właściwie, co to jest „pazucha”?), rysuję siebie na koniu,
godzinę.. dogadaliśmy się;-)
Przychodzę, facet pokazuje mi stajnię, piękny porządek-
woreczki na szczotki i kopystki w kratkę zieloną, niebieską, czerwoną.. klacze/wałachy/ogiery??
Tyle ogierów???? Niemożliwe! Mimo braku wspólnego języka dowiedziałam się, że czerwone
dla dużych koni, zielone dla średnich, niebieskie dla małych- albo
odwrotnie;-). Pogadaliśmy jeszcze o cenach koni i ich rasach- dostałam Andaluzyjczyka
(podobny do Araba – te same korzenie obu ras). Wspólna pasja pokonała barierę
językową.
Przychodzą jeszcze dwie babki- jedna czarna, a jedna puuuuuszysta,
dostała wielkiego zimnokrwistego wałacha. Jedziemy – one pierwszy raz na koniach,
ja- zbawienie dla właściciela- bo babę na wałachu muszę ciągle wyciągać z
wszelkich krzaków, gdzie ucieka się popaść (koń, nie baba) uff...
Druga babka mówi po
angielsku- zagaduje skąd jestem – z Polski,
widzę- pustka w oczach. Koło Rosji- mówię, aaa, yes.. a to wy w tej Polsce mówicie po
angielsku? .. dlaczego? – nie, po Polsku. – to po co się uczyłaś po angielsku?,
to pytanie rozłożyło mnie na łopatki… no,
żeby się dogadać za granicą.. bąkam…
Dopiero koleżanka w Polsce wytłumaczyła mi głupotę mojej odpowiedzi- jak chciałaś się dogadać, trzeba było uczyć się francuskiego!
To była przejażdżka bardzo pouczająca o językach. Koń po
francusku to cheval, szwoleżerowie chyba stąd pochodzą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz