niedziela, 28 sierpnia 2016

W tym poście na koniu to ja i Eustachiusz (nie- on się modli)

Druga – powrotna część podróży Polska-Bułgaria upłynęła pod znakiem zachwytu nad uroczym miasteczkiem Sigishoara, w którym jak wieść gminna niesie urodził się Drakula, 
Żywych koni tam nie uświadczyłam ale, ale! Wystawiano grafiki Durera… no wiecie- mojejmiłości– i było tam parę takich z końmi- których wcześniej nie widziałam- ponoć na tej to Eustachius a nie Hubetus hmmm co ja tam wiem o męskich imionach...:


Doceniliśmy polską przynależność do Shoengen, kiedy mijaliśmy niezauważalnie granice między nami a Słowacją, natomiast Rumunia/Bułgaria witała nas koszmarnymi kolejkami aut. Raz dzięki „tubylczym” krewkim kierowcom, którzy dali sobie po razie (normalnie walili się po pyskach o to, który był pierwszy w kolejce, a który zajechał drogę) przejechaliśmy jako wybrańcy losu przez awaryjnie otwartą dla cudzoziemców bramkę. 
Ostatnią noc spędziliśmy na Słowacji- i tu - w kontraście do Rumunii i Bułgarii jest pełno stajni, klubów, miejsc na pojeżdżenie- więc to zrobiłam;-)
U Bielovo Kunia – instruktor nie był co prawda pracoholikiem, chociaż wyczyścił i osidłał za mnie konia ale hahaha pierwszy raz widziałam, żeby lewą tylną nogę konia czyścić stojąc z jego (konia znaczy) prawej strony. Sam koń nie umiał tego zrozumieć- mimo, że łeb ma wielki, i jako dobrze wychowane zwierzę ciągle podnosił  tę prawą. 
Na maneżu grzecznie zapytałam- co mam robić a instruktor radośnie powiedział- pani jeździ jak chce, bo ciężko polakowi zrozumieć słowacki język (hmmm????). Więc zarządziłam, żeby ustawił mi na moją wysokość – nie wzrostu- tylko kolan;-)) przeszkody, które tam sobie stały beztrosko i …poskakałam;-)) Było super i tylko jak zwykle nie było przy tym fotografa- mój mąż, który deklarował się zrobić mi fotkę zaginął w boju… hahaha nie znalazł mnie, chociaż miałam pomarańczowy porażający (to takie modne słowo) strój a maneż był na górce. Sytuację fotograficzną uratował ten  niepracoholiczny instruktor- jego permanentne korzystanie z telefonu zaowocowało paroma fotkami i przegraniem mi nawet przez bluetootha. Potem mój telefon porażony tą akcją grzał się i płonił (to takie stare słowo określające dziewice (najczęściej), no bo akcja była dla niego dziewicza, w rezultacie rozładował mi się ale zdjęcia mam!!


PODRÓŻ DO BABAGAG BYŁA JEDNA Z NAJPIĘKNIEJSZYCH WAKACYJNYCH PRZYGÓD! 
PS zdjęcia nadejdą później... ciągle idą gdzieś... za górami, za lasami- w sumie Słowacja własnie tam jest... haha Dojdą to będą;-)

wtorek, 23 sierpnia 2016

Podróż do Babadag

jak opisać na blogu o koniach wyprawę, która nic z nimi nie miała wspólnego - oprócz detali...
Zobaczę co da się zrobić- zaczynamy sentymentalną podróż do kraju, gdzie koniki pracują nie dla radości swojej i właścicieli, tylko w znoju dnia codziennego, po to - by przeżyć.
Podróż była sentymentalna- bo pierwszy raz trasą przez Rumunię do Bułgarii jechałam ponad 40 lat temu jako mała dziewczynka- wczasy pod namiotem na północ od Varny- bo na południe to są Turcy, którzy mogą porwać małą dziewczynkę... Dziewczynką byłam ogólnie rzecz ujmując brzydką, więc kto by mnie tam porywał?... Rodzice moi nie znali książki Stasiuka podróż do Babadag i byli (mama była) raczej strachliwi, więc podróż była totalną udręką- byle tylko dojechać na miejsce za wszelką cenę – za cenę niespania, zmęczenia, głodu.
Drugi raz wyruszyłam w podróż do Rumunii 12 lat temu- w ramach projektu Comenius, wraz w grupą 3 niemieckich nauczycieli i sześciu naszych jechaliśmy dwa dni w jedną, dwa z powrotem. Wtedy też przekroczenie granicy węgiersko-rumuńskiej było dla nas szokiem- jakby trafić do polski lat 50tych- koniki ciągnące furki, biedne gospodarstwa zasłonięte wysokimi płotami, stare Dacie wciąż "na chodzie".  Zakręcił mnie ten kraj, polenta- jako tradycyjna bezsmakowa substancja dokładana do pysznych cibapcice, gołąbków w liściach winogron oraz rakija, śliwowica i gościnność ludzka. W naszej pamięci  podróż ta pozostała niczym wyprawa po złote runo. Zawitałam później w Rumunii jeszcze 2 razy i teraz- jako już doświadczony eksplorator wiedziałam- że nie ma co liczyć na podróż autostradami- one są... w planach... raczej dalekich- jak śmiał się nasz rumuński przyjaciel Catalin, ale nie ma tego złego- jadąc z prędkością 50km/h mijamy wszystkie wioski na trasie- zanurzamy się w rumuńską codzienność - korki przy każdej miejscowości, gdyż obwodnic nie wynaleziono. Niestety koników z furkami coraz mniej i sławetnych Dacii także - Catalin mówi, że jest cały rządowy program dopłacający chętnym, chcącym zamienić stare auto na nowe... szkoda- Babadag odchodzi w cień;-( 




te dwa zrobiłam w 2006



a to teraz;-)



W odróżnieniu od moich rodziców podróż zaplanowaliśmy z wieloma postojami- tak aby podziwiać piękno mijanych krajów- dlaczego mało kto w Polsce zdaje sobie sprawę, jakie perły architektury można spotkać  w Transylvanii - Sibiu- średniowieczne przepiękne miasto podobne nieco do niemieckiego Bambergu - nie bez przyczyny - wiele miast w Transylvanii założyli Niemcy emigrując tam 800 lat temu-  do tej pory spotyka się nazwy miejscowości w dwóch językach. 
Sibiu
Chciałabym jeszcze kiedyś wrócić do Sibiu- nie nacieszyłam się tym miasteczkiem do syta;-( Deszcz nas trochę pogonił. Zamek Drakuli ciągle mi się opiera- pierwszym razem strażnicy żądali oddania im mojego aparatu fotograficznego (co jak co, ale duszy nie oddam) teraz na odmianę kolejka turystów na ponad godzinę ostudziła nasze chęci- może kiedyś wrócimy???
Następny przystanek w Brashowie - u gościnnego brata mego rumuńskiego kolegi Catalina. Na dalszą podróż dali nam górę jedzenia i wielką butlę rakii- wytwarzanej przez teściową ( tu wszyscy robią rakiję (nawet teściowe)- taki obowiązek!). Nastraszyli mnie podróżą przez Bułgarię (jestem strachliwa chyba po matce;-) bo okazało się, że podróż po minięciu granicy znacznie przyspieszyła - w Bułgarii nie jedzie się przez wszystkie okoliczne wioski lub… jest ich znacznie mniej.
Zajeżdżamy do Sozopolu rozpieszczeni tanim obiadkiem i tanim winem w "interiorze" a tu łuppps- nic tanie nie jest- no nie takie drogie jak we Włoszech, czy nawet Chorwacji ale trochę zaskakujące. Zaskakująca jest także uroda starego miasta (jeśli chcecie przeżyć coś klimatycznego- szukajcie kwater właśnie tutaj!!), sklepiczki z pamiątkami, knajpki, zaułki i wszystko o czym marzy turysta. 
Sozopol by night
Są nawet koniczki z małymi powozikami- no nie takie piękne jak w Krakowie - ale jednak urocze. 




Plaża, słońce, ciepła woda w morzu, echhhh.
Jeżeli dołożę jeszcze podróż stateczkiem do Nesebaru- to chyba umrzecie z zazdrości.
bizantyjska bazylika w Nesebarze
 Kultura Bułgarii jest niesłychanie stara i bogata - początki datuje się na długo przed antyczną Grecją, szkoda, że tak mało u nas popularna- chociaż w Nessebarze było mnóstwo Polaków i w knajpkach menu bywało po polsku.
Jutro wracamy do Polski- postój w klimatycznej Sigishoarze w Rumunii i Bielym Kuniu na Słowacji- będzie znów co dopisać;-))