sobota, 28 grudnia 2013

Czego nie da Anglia

Ten kraj mnie nie podnieca, szczególnie od momentu, kiedy tam spędziłam parę tygodni, kiedy chcieli mnie rozjechać na każdej ulicy, kiedy dawali obrzydliwie słodko - rozmemłane pieczywo (zawsze z zamrażarki, nigdy chrupiące i świeże), ciasta jak przesłodzone torty a hot-dog chciał mnie otruć.
Na listopadowym spotkaniu Comeniusa poznałam pewną drobną, ładną, młodą Angielkę.  Jak się okazało mamy coś wspólnego ze sobą (niestety nie młodość, drobność, ładność???) I nawet nie angielski akcent – actually her English disepointed me a bit, I remember an English professor, who spoke such English….. like  Queen Elizabeth.
Wspólną pasją były konie i tu wspólność już się tu kończyła.
Ja – dziecko ziemi i wiatru, jeżdżę gdzie mnie oczy poniosą, na czym tylko zapragnę i nawet siodła mi nie trzeba.
Ona elegancko, frak, cylinder, biały żabot, koń kupowany w Hannoverze w Niemczech, gdzie najlepsze konie do dresagu mają.
Ja zwiedziłam wszystkie okoliczne lasy, ona nie opuściła parcoursu, ja - może raz siedziałam na koniu droższym niż 10tyś złotych, ona na tańszym niż 10 tyś funtów nie siada. Ona wygrywała prestiżowe zawody, ja na amatorskich dostarczyłam rozrywki paru znajomym… raz;-)
Obie jesteśmy szczęśliwe, będąc na swoich miejscach w życiu.


 Zaprosiłam ją do Polski, do lasów zwiedzanych z końskiego grzbietu… tego Anglia jej nie da.

PS nie mam jej zdjęcia na koniu, ale jak się dorobię - to zamieszczę;-))

czwartek, 26 grudnia 2013

Wielbłąd a

o wypadek nietrudno
… mówi Wam to doświadczona (pod różnymi względami) amazonka.
Wszystko przez wielbłąda, który jest rezydentem w będzińskiej szopce bożonarodzeniowej. Dzieci latają, chcą się fotografować, zaprzyjaźniać, pchać palce w różne jego otwory itp... a ja mam w pamięci Kaziowego wielbłąda - mordercę, który przegryzał karki koniom, póki Kaziu go nie sprzedał… dokąd, nie wiem.
Bo z gadziną nigdy nie wie, oj nie wie się, czy dobrze jest, czy może jest już źle… że tak zacytuję pewnego pop- kulturowca z ukrywaną łysiną.
Kiedyś w Zbrosławicach wchodziłam do stajni, obrócona ku prowadzonemu koniowi i nagle poczułam ciepły zad Arabeli na swoich plecach, które w parę sekund pokrył pot, nie żeby był upał, była tylko moja wyobraźnia i zła sława Arabeli. To była świetna kobyła, tylko kopała jak cholera (pewnego dnia intuicja kazała mi się pochylić podczas wnoszenia siodła do jej boksu, kopyta tylko zafurczały nad moją głową). Co za idiota siodłała ją w przejściu?!?!?!
Brakiem wyobraźni cechują się (w osobliwym natężeniu) właściciele ogierów. Kiedyś dostałam szału, kiedy posiadacz jednego z nich zapragnął udowadniać przede mną i trzema dziewczynkami, że ma takie same jaja jak jego koń… Klacze były w nerwach, dziewczynki w popłochu a ja jakoś nie wierzyłam w te jaja właściciela i się wściekłam, że testosteron zaburza jego rozsądek i naraża te dzieci na agresję ogiera.
No dobra, czasem babom także odbija testosteron, na pikniku country w Siewierzu, gdzieś około 2000 roku, dziewczyna dosiadająca Dziwną - srokatą kobyłę (dziwna była z nazwiska, bo tak w ogóle to zwyczajna była) z Górki Siewierskiej, zaczęła pokaz stawania dęba. Nie skończyła tego pokazu chwalebnie – koń poleciał na plecy i przygniótł amazonkę. Dopiero po usunięciu dwóch belek z ogrodzenia i podniesieniu kobyły udało się uwolnić  dziewczynę.  Szczęściem oprócz ponadrywanych mięśni nic jej się nie stało.

Dlatego szalejcie ale ROZSĄDNIE!! Nie pchajcie swoich pociech w paszcze koni, wielbłądów, misiów, kóz, osłów, kogutów itp… kogut chyba nie ma paszczy... ale i tak nie pchajcie, po to tylko, aby zrobić im zdjęcie.

poniedziałek, 16 grudnia 2013

Siódme poty na ósemkach

Dobry "parcour" równa się siódme poty, innej opcji nie ma. Jeżeli zmarznę podczas jazdy na koniu, to kiepsko świadczy o prowadzącym, kiedy padam na nos a koszulkę można wyrzymać, to jest okay.
Kiedyś wywieziona na Kaszuby w najpiękniejsze miejsce pod słońcem ( jak twierdził mój mąż;-) wpadłam w łapy ( łapska, szpony) ambitnych instruktorów z osiągnięciami. Zapragnęli użyć tych osiągnięć w celu oszlifowania takiego nieoszlifowanego diamentu jak ja… stępem marsz… trzymać równy rytm, nie miotać się na siodle.. łydka, łydka! Pięta niżej, palce do konia!! Co mówię! Palce… kłusem marsz, uspokoić łydki, wolta w lewo, żwawo!! Nie spać!, co mówiłam o łydkach?! Ręka spokojnie i niżej, nie krzyżuj wodzy!! Kto cię uczył?? Półsiad w kłusie, nie trać rytmu, zmiana kierunku, co mówiłam?!?! – nie było marsz - odpowiadam nieśmiało…- na drągi – nadal półsiad ( już piąte koło!! kark mi wysiada, ja nie wysiadam… jeszcze), jak te drągi?!?! Co było źle?!?!... chyba to pytanie do mnie, więc dukam: hmmm bo za późno oddałam wodze?!? Za szybko jechałam??? Za dużo wodzy oddałam??? Matko! Co było źle?!?!  Nic nie było źle! Było okay! A teraz do stępa i zagalopowanie… ze stępa, mówię przecież.. no już!!
Ja się miotam na tym siodle jakbym miała pchły w portkach, gęba mi mało z gorąca nie eksploduje.. druga próba, mięśniami gniotę wałacha, mało miednicy sobie nie złamię - on nic… Źle, wodzy nie oddawać, trzymać na kontakcie, od narożnika jeszcze raz!! Jak te łydki!!! –rozkaz niczym smagnięcie batem…skurcz w łydce, mamusiu ratuj ( mam 50 lat, więc mamusia nie działa wspierająco;-(  
Uff udało się… za 50 razem… może ci młodsi zagalopowaliby wcześniej, za 20, 34 razem… zależnie od wieku.
Zakwasy w mięśniach miałam jeszcze po tygodniu, ale jazdę i naukę zapamiętałam na całe życie.
Kiedy prawie rok temu, jakieś dziewczę na ujeżdżalni pod Sarnowem usiłowało mnie uczyć robienia wolt… hmmm dziecino, ty krócej żyjesz, niż ja jeżdżę…
Ale wczoraj w Burkach było okay, Kasia wycisnęła ze mnie poty, było ciekawie, nie odpuściłam… no może trochę w galopie na prawą nogę – koń mi się nie składał, wyłamywał.. wstyd…
 Ktoś może zapytać, co ciekawego w tym ujeżdżeniu… chociażby to, że raz mój mąż podziwiał grację z jaką przejechałam koniem przez parking pełen aut… wolty, ósemki, wszystko w jednym palcu;-))




czwartek, 12 grudnia 2013

Jak mam rodzić, to tylko w stajence

Tak z okazji świąt Bożego Narodzenia naszła mnie ochota podzielenia się pewną refleksją towarzyszącą mi od wielu lat.
Historia była taka- mała miejscowość – nazwijmy ją Betlejem, organizowała 100 lecie tamtejszego Zespołu Szkół Budowlanych.
Rozesłano ogłoszenia z zaprosinami do wszystkich okolicznych miast. Towarzystwo się poderwało, chłopaki, dawaj!!
Marysia (żona Józka, który kończył ciesielkę) była w zaawansowanej ciąży i nie miała ochoty jechać na imprezę. Ale jak facet chce spotkać kolegów ze szkoły, to siły nie ma. Zapakował ją w stare punto i hajda. Wytrzęsło bidulą do imentu, brzuch i dzidziuś w nim naskakał się jak karp w siatce przed świętami… no ładnie, a w Betlejem tłumy szalejących, już solidnie podpitych  facetów. Obściskuję się i ślinią z dawno niewidzianymi kolegami.
Józek  nie"zabukował" noclegu , nie było Internetu!
Oczywiście w „Chłopskim jadle” wszystko zajęte, pokoi wolnych nie ma, agroturystyka pęka w szwach, właściciele zacierają ręce.  Maria na ostatnich nogach. Józek chwalił się, że ma kolegów, znajdzie nocleg, ale gdzie tam, u każdego brat, swat, albo cała familia.
I wszystko wyglądało beznadziejnie, aż tu przed wędrowcami nagle i niespodziewanie  z ciemności wyłania się STAJNIA.
Konie spokojnie żują sieczkę, jakaś kózka do towarzystwa, ciepło, przytulnie, daleko od zgiełku imprezy, pachnie sianem.
Józek znalazł kąt, przykrył derką snopki siana, Maria z ulgą opadła na to legowisko.
Tu nie dochodziły wrzaski pijanej zgrai kolegów, którzy spotkali się po latach i opijają stare wygłupy. Nikt nie przeszkadza, nawet żadna migdaląca się para nie wpadła na pomysł zaznania tu przyjemności. Kobieta zapatrzyła się w wewnętrzne światło...

KTO TO WYMYŚLIŁ, ŻE W KARCZMIE JEST FAJNIE RODZIĆ, A W STAJNI TO PONIŻAJĄCE???


niedziela, 17 listopada 2013

Gnój w roli głównej, policjant i ja w drugoplanowej

Nie pisałam, bo nie miałam pomysłu na nowy post – aż zobaczyłam w Burkach dwóch facetów uwijających się z worami gnoju. Jako wieloletni posiadacz ogrodu w lot zrozumiałam to ich inwestowanie w przyszłość. 20 lat temu wzięłam samochodową mała przyczepkę, przypięłam do naszej Łady i ruszyłam do Zbrosławic po złote… hmm brązowe runo.  Za Czeladzią zatrzymali mnie policjanci (oni tam są jeszcze przez Gierka  wmurowani). Z policjantami należy rozmawiać umiejętnie,  nauczał kiedyś Steffen Moller oschłych Niemców. Dobrze jest zagaić o rodzinie, potłuc się w pierś i zapłakać nad własną głupotą, co dokładnie uczyniłam (chociaż wówczas o Mollerze nikt w Polsce nie słyszał).
Kiedy więc policjant oskarżycielskim tonem stwierdził, że moje tylne stopy (światła znaczy, bo tylne stopy  stopy mają chyba tylko pawiany) są białe a powinny być czerwone, poskarżyłam się na rosyjską myśl techniczną i obiecałam, że uwagę przekażę mężowi. Pochwaliłam się, że mój mąż jest bardzo zdolny i wszystko potrafi naprawić. Przedstawiciel mundurowej władzy przeszedł do przyczepy i stwierdził, że brakuje trójkątów odblaskowych. Rzuciłam się do bagażnika… ale nie o taki trójkąt chodziło… znowu zobowiązałam się w imieniu męża do odrobienia pracy domowej ;-) Na koniec ponarzekałam na decydentów powiatowych, którzy zatwierdzili taką brakoróbczą przyczepkę do użytku a tu Pan Władza rzucił  znienacka pytanie - a po co pani ta przyczepka? He?
W głowie gonitwa myśli – czy mogę powiedzieć prawdę - że po gnój jadę, a jak nie wolno gówien środkami komunikacji przewozić, może trzeba mieć zaświadczenie weterynaryjne, że koń, co srał, był zdrowy, że łajno jest dobrze odizolowane od środowiska, że nie będzie wypadało podczas jazdy i nie zaatakuje skrytobójczo innych użytkowników dróg, a może w niedzielę jest ogólny zakaz przewożenia gnoju i jego pochodnych. Może powinnam mieć przyczepę z atestem na okoliczność żarcia metalu przez mocznik, wije, tasiemce, tocznie i roztocznie i inne paskudztwo?!?!
Już otwierałam usta aby coś nowego nakłamać, kiedy jakiś pirat pojawił się na horyzoncie.
Władza oceniła samochód - BMW to BMW a nie jakaś stara Łada, machną zrezygnowany na mnie i tak oto moje róże dostały to co lubią najbardziej;-)
PS Już Gustaw Morcinek dostrzegał dużą rolę gnoju w rozwoju ludzkości – Czarna Julka chodziła grzać się w cieple fermentujących gór końskich kup zalegających okolice kopalni.



sobota, 2 listopada 2013

Romans z arabami i hotel do wynajmu...


Dzisiaj coś araby za mną chodzą – rano  na końskim spacerze w Burkach uśmiałyśmy się, komentując ich ruchliwość i speedowatość.
Jeśli kogoś zapytać czym wyróżnia się arab, to powie, że jest drobny, gibki, szybki i niewiarygodnie wytrwały. On – w odróżnieniu od niemieckich ciężkich koni bojowych - nie przegrzałby się galopując w upale (patrz „jesień średniowiecza latem”).
 Arab przypomina trochę disnejowskie sarenki, więc wszystkie dziewczynki kochają araby.. (bez podtekstów proszę) i jeden stary aktor - Olbrychski;-).
  W latach siedemdziesiątych Polska zarobiła w petrodolarach na ich sprzedaży bajońskie sumy (zobacz mój post „Magnacki pałac, bizony, araby i jeden emeryt” )
Każdy znający historię powie - polski romans z arabami zaczął się od odsieczy wiedeńskiej, kiedy Sobieski przywiózł łupy, w tym konie.. ciekawe, czy kobiety też, ale romans rozgorzał.
I tu pierwszy błąd, już Zygmunt August sto lat wcześniej interesował się arabami i zachowaniem czystości ich krwi. Romansował z Barbarą- bardziej od północy jej temperament.
Obecne hodowle zaczęły się jednak dzięki błękitnej krwi - ale nie końskiej, tylko ludzkiej:
Hrabia Sanguszko, na początku XIXw wybrał się z ekspedycją do Aleppo (obecna Syria) i kupił kilka koni będących zaczątkiem hodowli.
Parę lat później Rzewuski nabył 137 ogierów i klaczy.
Naprawdę gorąco zrobiło się (nie tylko z powodu klimatu na Bliskim Wschodzie) ale też prowadzonych transakcji, kiedy hrabia Dzieduszycki zaczął handlować z Bagdadem. Od Arabów kupować araby nie jest łatwym biznesem, kto był w Egipcie, próbował głupiego T-shirta kupować,  to wie.
 Najpierw sprzedali, potem się rozmyślili, zaczęli Polaków ścigać po pustyni, aby konie odebrać.
 Dzieduszycki na siwym ogierze Abucheil w towarzystwie klaczy Gasella uciekł pogoni Beduinów!!! W końcu kupował najlepsze konie! Szczęśliwie dotarł do Damaszku.
Dały one początek sławnej do dziś hodowli w Janowie Podlaskim.
W 1900 roku na ogólnoświatowych targach w Paryżu klacz Melpomena została ogłoszona najpiękniejszym koniem świata.

Po tych plotkach o arabach chcę przemycić jedną – ważną dla właścicieli Burków wiadomość - szukają koni na hotel do nich, mają kilka wolnych miejsc. Ja – ze swojej strony mogę zapewnić, ze ludzi świetni, miejsce PRZEPIĘKNE, hotel niedrogi !!!



 Karla na arabach;-)) dla mnie są trochę za małe... Babsztyl M.


sobota, 19 października 2013

Jesień średniowiecza latem


Właśnie siedzę w średniowieczu, opowiadam o warowniach i wojnach.
Oczywiście największą była bitwa pod Grunwaldem.
Wszyscy wiedzą o dwóch mieczach, upale, lesie, ale to nie wszystko.
Więc proszę o wizualizację – lipiec - upał… z godziny na godzinę większy. Piąta rano nawet fajnie i rześko. Teren pagórkowaty, nie widać całej „potencji” armii. Teutoni ( – po naszemu Krzyżacy) sami to miejsce wybrali. Jak zorganizować aprowizację kilkutysięcznej armii – konie! – muszą jeść, pić!!!
Rano około ósmej obie armie gotowe… Jagiełło – doświadczony, niespieszny, a naprzeciw Urlich – jego starszy brat umierając trzy lata wcześniej ostrzegał - Urliś wyrywny, zmierzły jak to młodsi bracia bywają, nie nadaje się na komtura. Nie nadawał się, ale został – na swoje i kilku tysięcy innych rycerzy nieszczęście.
No więc upał narasta, Niemcy już na koniach – to punktualny naród, wg. ich pociągów można nastawiać zegarki, w XVw wg. ich koni.
Jagiełło zwleka… Litwinom wolno..
Upał narasta (27C?), słońce, zbroja, ciężar, koń, gzy, dobrze, że konie pokryte białymi płachtami… Urliś miedzy innymi.
W południe wreszcie ruszają –  lewe skrzydło Krzyżackie atakuje Litwinów- walczą około godziny, ciężko jest … na prawym ciężka jazda Polska zwarta z Teutonami.
I nagle Litwini robią odwrót… normalnie zostawiają plac boju i chodu…w długą...
I tu Krzyżacy zrobili największy i najgłupszy ruch w dziejach wojen – pogonili za Litwinami. Oni mieli tę bitwę wygraną! gdyby zostawili sobie samym uciekającą armię, a uderzyli na Polaków z lewej strony, to byłoby po nas.
Ale testosteron zadziałał, wódz Urliś - zamiast dowodzić ze wzgórz jak Jagiełlo, latał w białym prześcieradle, nie widział co się dzieje. Wzgórza zasłoniły innym ogląd spraw.
Sami sobie to wyobraźcie - po godzinie szamotaniny w upale, galopujecie na olbrzymim krzyżackim koniu (są do tej pory hodowane na terenie dawnych Prus), zbroja z 30kg, własny ciężar. Po galopie przez – dajmy na to, 20 minut, koń słabnie, zwalnia, piana spływa, nie da rady galopować znowu, zawał gotowy.  Koń słabnie, UPAŁ za to nie słabnie…Pić… człowiekowi można wytłumaczyć… ale zwierzęciu (Pamiętacie Szarika - nawet po konsomolsku nie dało rady wytłumaczyć).
Powrót na pole bitwy na umordowanych koniach nastąpił może po  godzinie, Polacy dożynali swoją stronę, część Litwinów też już wróciła - lekka jazda na lekkich koniach łatwiej radziła sobie z upałem.
Skąd pomysł Litwinów na manewr z ucieczką – parę lat wcześniej w ten sposób Tatarzy wykatrupili połowę litewskiej armii w jednej z bitew na wschodzie.
Nauka nie poszła w las.
Dlatego – licz zawsze, ile Twój koń poradzi galopować w upale!



niedziela, 13 października 2013

Jestem kopnięta

„Jestem kopnięta… i to mocno” oznajmiłam wczoraj o 14.10 mojemu mężowi. Przemilczał sprawę – być może dla tego, że spał, lub się obraził o to, że tak późno z tych koni wróciłam i jeszcze pobita, pokopana -powiedzmy.
 I tak nieźle, bo mąż koleżanki jak się obrazi, to śpi na skraju łóżka i oni teraz mają z jednej strony rzeczone łóżko zarwane - strasznie kłótliwi są, znaczy...
Dałam się zrobić jak ostatnia ciura - bo kto normalny jedzie w galopie za innym koniem o pół długości – idealna odległość do pokazania, kto tu rządzi. No więc wiem, że Gawrosz. Mam na udzie sińca wielkości końskiego kopyta.  pozostanie tam z miesiąc, dobrze, że lato za nami i nie będę chodziła „prowokacyjnie ubrana” - jak skomentowała to Dorotka - jadąca na Gawroszu w danym (pamiętnym) momencie. Jej opinię uznam za tendencyjną – trzymała sztamę z Gawroszem, a poza tym, już wcześniej, tego dnia, chciała mnie przejechać swoim samochodem.
Imię Gawrosz średnio pasuje do dużego, siwego, omałoco Lipicanera.
Jak pamiętam kontakt Gawrosza z koniem był poprzez jego (konia) brzuch – ten paryski „nędznik” spał w brzuchu konia…z pomnika jakiegoś francuskiego króla. Pewną rolę grały tam jeszcze szczury, ale wyparłam to z pamięci.

Podsumowując bilans wczorajszego dnia, to minusami były siniak i naburmuszenie Leszka, Profitem – taaaaka pogoda, prawie 3 godziny spaceru… fajne fotki – ten punkt można sprawdzić naocznie;-))





Ta siwa dupa - to ta, co mnie skopała... hrrrrr






piątek, 11 października 2013

Wpływ mydlanych oper na życie człowieka

Był to początek lat 90tych, w TV jedna z pierwszych mydlanych oper - „Dynastia”, w której Blake z Cristal walczył z Alexis ( ostatnio ujrzałam ją w jakieś reklamie  -pośmiertnie chyba). Mieli z pół tuzina dzieci (czarne, białe, homo, i hetero, nieślubne i zagubione - wszystko więc jak trzeba) i do tego stajnię z końmi. Bogaci zawsze muszą mieć stajnie, grać w tenisa i golfa. Dla biednych zostaje boks (Rocky), football i telenowele.
Córka naszych znajomych – mając około 6 lat, zakochała się w tym mirażu. Będąc bardzo zdeterminowaną i konsekwentną dziewczynką, w wieku 13 lat zażądała własnego konia (i tak dobrze, że nie pola golfowego lub kortu).
Znajomi zapytali mnie, co sądzę o kupieniu konia. Ja - skromna osoba, po rozpoznaniu w okolicznej stajni, stwierdziłam, ze dla początkującej w tym sporcie wystarczy koń za 10tyś złotych. Ale gdzie tam – co to jest 10000… no to kupili kobyłę za dwa razy tyle. Nerwuskę jedną – bo jak się okazało, strzelała fochy, osobliwie podczas zawodów, w blasku fleszy i  aplauzie… artystka… cholera jedna… Proletariacka szkapa jechałaby cicho – bo „niechcę” ale muszę, a ta - no w życiu, nie po to Dynastię kręcili, o koniach na atłasowych poduszkach hodowanych mówili, żeby potem tak się zepsić i skakać co popadnie… 
Po dwóch latach sprzedali zołzę, za cenę konserw (2000) … interes życia, można powiedzieć. Ale kto bogatemu zabroni.
 Kupili następną, dwa razy droższą…. Skoro tak, to i stajnia musi być wspanialsza - nie piasek na parcoursie – tylko specjalna mączka z Reichu sprowadzana, nie siano i obrok, tylko specjalnie odżywki na mondaminach, biopaliwach, estrogenach, silikonach z impetem w głąb i specjalnym serum na porost ogona - oczywiście.
Słyszałam potem, że  nasza bohaterka i być może ten cudowny koń, obracali się w świecie „dynastii” – jeździli na crazy elitarne zawody – jakie zdarzało mi się oglądać tylko z daleka w TV( kanał sport) i przez płot… ale cieszę się z tego.
Kiedy pewnego razu moja Karolina powiedziała ze smutkiem (a może nutą zazdrości), że ona tylko po cygańsku, huculsku, ze słomą we włosach, z butami z gnoju) a…. inni to na bogato… jakoś nie wykrzesałam z siebie  współczucia.
Nie przepadam za mydlanymi operami… wolę gnój i znój… chyba głupia jestem. Mam jednak coś, czego nie wymienię na żaden sen o dynastii - czasami jeżdżę razem z córką i mamy własną - fajną i bez zadęcia przygodę.







czwartek, 3 października 2013

Gdzie jestem ja?

Moi drodzy czytelnicy, jeśli nie mieliście okazji czytać początku tego bloga, skoro spisuję w ten sposób moje wspomnienia, to może warto zajrzeć na ich początek. 
Moimi ulubionymi postami są:
Koń by się uśmiał i teksty o leśnikach. Z sierpnia ( jak to dawno było…!!) Instrukcja ratowania topielca Marines i romantyczne marzenia.
Ponoć się rozwijam, ale nie każdy dzień niesie przygodę, więc czasem nudą powiewa…
A co mam napisać o wspomnieniach z pewnego miejsca, w którym jeździłam z.. mafiosami i ich kochankami?  Szalony galop przez czyjąś łąkę – co niedziela czekałam, kiedy właściciel rozciągnie tam stalową linkę i skosi mafiosę i ekipę jeźdźców.  Co niedziela wyruszaliśmy z "wczorajszym towarzystwem". Niektórzy sami się kosili, bez pomocy – wczorajszy alkohol zaburzał koordynację.
A na drugim biegunie pan Janeczek (też pił), co miał źrebaka, który wchodził mu do kuchni i buszował w garach… Pan Janeczek (pisałam o jego śląskim ogierze – mordercy) miał crazy bałagan, właściwie syf, ale nie miał tej arogancji bogatego…

Gdzie jestem ja? Polecę po próżności – w środku, wśród romantyków, których wzrusza piękny krajobraz, szalony galop… (czasami się jego obawiam, bo jeśli w Przyłubsku w trzy konie cwałujemy jak szaleni po leśnej drodze, na której grzybiarze i  wózek z dzieckiem, i  parka całująca się za krzakiem… być może... mój Boże...).
Ciągle jednak kolekcjonuję wspomnienia np. z wyprawy z moim psem (wilczurem), który podczas galopu budził w koniach atawizmy ściganej zwierzyny – zaczynały kopać, strzelać barany, szaleć. W stępie nic nie miały do psa… w galopie chciały go zabić. 
Czasami tęsknię za tymi zdarzeniami… ale będą nowe.. prawda?
o coś o bogatych mi się przypomniało;-)))




niedziela, 29 września 2013

Dzień na płakanie

Dzisiaj był dzień wzruszeń, zacznę od końca - byłam w teatrze Wyspiańskiego w Katowicach na sztuce „Piąta strona świata” o losie Ślązaków w ciągu ostatnich 80 lat… piękna, mądra sztuka… wzruszyła mnie… miałam wujka Ślązaka, który „wżenił” się w Zagłębiu… losy jego rodziny splatały się z tymi w sztuce.
Rano też byłam bliska łez… Rogoźnik - miejsce, gdzie prawie piętnaście lat jeździłam na koniach… tyle wspomnień, śmiechu, Ania rosła na moich oczach… potem prowadziła dla nas jazdy.
Teraz prawie nie ma już tam koni. Rok temu Leda dostała ochwatu… biedna, nigdy nie będzie jeździć. Była dobrym koniem.
Zostały tylko dwa – Etus - arabek, do którego miłość któraś fanka wydrapała na przystanku autobusowym i grubas Turkus. Turkus robił szczwane numery, raz Monika przeleciała mu przez łeb prosto w kałużę, przed którą zatrzymał się jak wryty. Monika go uwielbiała – w końcu oboje rudasy;-)
Czas zatrzymał w kadrze wspomnienia: topienia się Leszka (opisałam je w sierpniu pt. „Instrukcja ratowania topielca”), pierwszego Hubertusa mojej córki, na jednym z szybszych i trudniejszych koni – srokatej  Dianie.
Kiedyś mieli tam psa – mordercę, wspominana już pani Lusia latała jak pershing (co przy jej rozmiarach nie było łatwe) kiedy tylko pies się urwał z boksu. Raz idę spokojnie z koniem do koniowiązu a pies ( wilczur, nie ratlerek) wyrywa się właścicielowi i … rzuca na mnie, zasłaniam się ręką, ten chce złapać mnie za ramię, strącam go, znowu jest na mnie… dobrze, że miał kaganiec… dobrze, że potem wzięli go na stróża do firmy.
Kiedy Etus złamał nogę, wszyscy przeżywali, pocieszali go, czyścili, karmili,  po roku wrócił do formy!!! Karolina lubiła na nim jeździć, mnie bawiło to, że arab robi 10 razy więcej ruchów niż większy koń, jest jak wiercipięta.
Mogłabym mnożyć relacje i wspomnienia, pewnie jeszcze do nich wrócę, ale dzisiaj jest dzień wzruszeń, ciężko pisać ze łzami w oczach.


Pierwszy Hubertus mojej córki 1999?


Etus - idol wielu dziewcząt




Łakomczuch Turkus



poniedziałek, 23 września 2013

Bezczelna Aldonka

Wczoraj w Burkach był tłok jak diabli, o „miejsce parkingowe” przy koniowiązie trudno jak na parkingu Silesii przed świętami, więc nie zwróciłam na nią uwagi. Dopiero podczas jazdy rzuciła mi się w oczy. Drobne to, małe, ale dopalone. Jedziemy w sześć koni, galop, a ona zamiast trzymać się mojego zadu, zaczyna wyprzedzać! Mało mnie szlag nie trafił – jak śmie, taka szczeniaka, krzyczę - nie wyprzedzaj, wracaj za zad!
 Aldonka nic, bezczelne oczyska, głupi uśmieszek i wio!!! Jak ją kopnę, to nogami się nakryje, małpa jedna, Aldona … psia krew!... (Końska raczej...)
Pcha się niczym motorynki w Rzymie, już ją mam między nogami, pod koniem, z lewa, z prawa, wierci się jak bąk, chyba zwariuję!
Trochę się zmachała, bo przestała się rzucać, odpuściła… cóż, młoda, nie ma kondycji jak starzy, doświadczeni.
Wróciliśmy do stajni, bezczelniara jeszcze podskakiwała na myjce, łepetynę zadzierała, CZY NIKT JEJ NIE POWIEDZIAŁ, ŻE MA ZA KRÓTKIE NÓŻKI, że jest kucykiem i w okrutnej  rasistowskiej hierarchii koników jest tym gorszym??



sobota, 21 września 2013

Nie każdy rodzi się nauczycielem

Nauczycielstwo mam we krwi. Przepowiedziała mi to prawie 40 lat temu moja nauczycielka matematyki, kiedy tłumaczyłam kolegom rozwiązywanie całki przez części (kto nie rozumie – nie musi – to bardzo elitarna czynność, niczym haft Richelieu). A teraz, po latach myślę, że to jest tak -  nauczyciel, to ten, który wie, jak „pociągać za sznurki”, jak motywować ucznia.
A co to ma do koni? Ano kiedyś obserwowałam Jasia, który uczył młodego konia chodzić pod siodłem.  Wziął tego konika na długiej lince, zaprowadził na koło, dobre do ujeżdżania. Na kole była kałuża, co tam jedna kałuża… konik jednak bał się wody, więc Jasiu stwierdził, ze musi go przyzwyczaić do wody. Konik, jak to koniki mają (szczególnie młode), trochę brykał, troszkę się bał, skakał, gubił krok.
 Jasiu nie wziął długiego bata (dobrego do ujeżdżania), a co tam bat… nie, bat NIE SŁUŻY DO BICIA, ZNĘCANIA SIĘ NAD KONIEM! Ale jest jak drogowskaz, pokazujący co mam robić. Koń popychany przez bat, który podąża za jego ruchem, wie, że ma iść stępa, przyśpieszyć, trzymać rytm.
Patrzyłam na Jasia i konia oczami nauczyciela. Moje nauczycielskie oko widziało błędy. Nie można uczyć jednocześnie dwóch rzeczy – trzymania kroku i przechodzenia przez kałużę, koń czuł się zagubiony, za co jest karany.
Jasiu nie mając tego bata, używał do poganiania lub karania konia, drugiego końca lonży (długiej linki). Ten reagował na to niczym diabeł na święconą wodę – skakał i uciekał… Jasiu karał, koń bardziej uciekał, coraz mocniej przerażony i pogubiony.
Jako nauczyciel odwróciłam wzrok – nie tak uczy się maluczkich – sygnały muszą być jasne i niegwałtowne, konsekwentnie powtarzane. Mają zachęcać a nie straszyć. Uczeń powinien po lekcji czuć radość z osiągniętego postępu, to wynagrodzi mu jego zmęczenie. 

Nie każdy może być nauczycielem, nawet  od koni - a może tym bardziej!


środa, 18 września 2013

Konie umierają leżąc

Zaczęłam właśnie pisać nową historię, kiedy zajrzałam do dzisiejszej Polityki i zobaczyłam artykuł o głodzonych koniach: Konie umierają leżąc. Wróciły do mnie mary z przeszłości, opisałam je w sierpniu ( 18tego) w poście pt. Kiedy się popłakałam patrząc na konia. Ciągle spotyka się ludzi, którym brak empatii, wyobraźni, serca. 
Chociaż czasem to jest bardziej skomplikowane. Pamiętam, jak kilka lat temu było głośno o właścicielu koni, które miały bardzo złe warunki: były brudne, zaniedbane, stłoczone w ciasnej stajni. A potem TV pokazało mieszkanie tego faceta - on żył jak jego konie! Był biednym, chyba samotnym człowiekiem. W domu miał brudno i bałaganiarsko. Czy on był świadomy, że obecne międzynarodowe standardy stanu stajni są wyższe od standardu jego zaniedbanego mieszkania? Chyba biedak zupełnie nie rozumiał, co mu się zarzuca.
Było mi żal jego koni, ale było mi żal także jego.

Tym razem nie żałuję duńskiego właściela hodowli, który traktuje konie jak …hmmm żarówki na linii produkcyjnej -  dobre na sprzedaż, złe do przemiału…

czwartek, 12 września 2013

Koniom i quadom nie po drodze


Jeżeli jest coś, czego boję się jeżdżąc w teren na koniu, to są quady i crossowe motocykle. Wyje toto jak oszalałe, lasu nie szanuje, ciszy i spokoju. Konie boją się tego jak cholery. Kiedyś jechałam koło zamku w Mirowie, nagle widzę motocykl, zwolniłam, następny, nadal się wlokę, jeszcze jeden, wyścigi psiakrew urządzają.  Pojechali, przeszłam do galopu, dupss, leżę, nie zauważyłam, że był czwarty, wystraszył mojego konia…ten poszedł w krzaki.
Dobra, opowiem jak sobie nerkę urwałam bez quadu… chociaż z nim byłoby lepiej – miałabym haka na szkodników leśnych.
Pojechaliśmy większą grupą w teren koło Mirowa. Wiedziałam, że pani Ala ma jedną siwą arabską kobyłę, co to słynęła ze zrzucania ludzi. Był to pierwszy mój teren danej wiosny, więc bez zastanowienia wsiadłam na siwkę. Jedziemy, i nagle iluminacja – Ala miała siwkę, która każdego zrzucała… eee to nie ta, tylko inna… ale jaka inna, na innej jedzie jakiś początkujący jeździec, to ta musi zrzuca…
A niech tam, jedziemy, siwka trochę bryka, ale co to za brykanie, koń by się uśmiał.  Ostatni galop, raczej cwał (jest zawsze najlepszy) pod górę, na której stoi zamek Mirowski… ale co one robi?!!?! Jeden baran, dobra, drugi… lecę w dal… na siodło już nie wrócę… ryppps, ziemia… twarda, beton jakiś. Kiedy mi córka przypomniała, że powinnam zbadać sobie osteoporozę, radośnie odpowiedziałam - właśnie miałam badanie, kości całe!
Potem już tylko moja nerka dawała znać o sobie. Po tygodniu, kiedy każda zmina pozycji dawała się we znaki, poszłam wreszcie do lekarza… Nakłamałam, że dopiero co spadłam… Nie mogę się skarżyć, obejrzał, obmacał, zajrzał do środka.. . kłamstw nie komentował, chociaż musiał widzieć. Stwierdził tylko, że w poniedziałki zawsze mają ofiary sportów ekstremalnych - rowerzystów, crossowców albo inne fajtłapy.  To akurat jest oczywista oczywistość, ale co mi jest jednak nie wymyslił.
Dopiero moja koleżanka z pracy mnie zdiagnozowała – a to ty masz to, co mój brat po upadku z quada -  nerka ci się oberwała,!... ale spokojnie, będziesz żyć;-)) Ucieszyłam sie, bo pamietałam taki odcinek dr Hausa, tam pacjentka też przeżyła;-)

poniedziałek, 9 września 2013

Dialogi na "cztery nogi"


2006, dzwonię do Złotego Potoku, do stajni:
Chciałam się umówić na teren… a z kim mam przyjemność, bo głos jak  Czerwonego Kapturka?
Jak zajechałam i się przedstawiłam, że to ja jestem tym Czerwonym Kapturkiem, czar jakby prysnął…. szkoda…

Wisła 2004
Wielki billboard reklamujący w stylu Mal….. ( jednej marki papierosowej)   jazdę konną, więc szeroki step i facet w kraciastej koszuli na koniu.
Mój kolega – gruby ten facet… hmmm noo trochę jakby…. Zajeżdżamy na miejsce, facet może nie chudy ale sympatyczny i z poczuciem humoru. Skarżę na mojego kolegę: A Piotrek powiedział, że pan jest gruby… Na co Piotrek w momencie: nieeeee, powiedziałem tylko, że ma pan grubego konia…. Facet postawił Piotrkowi piwo... mnie nie;-((

Jadę pewnego razu z .. pracownikiem ze stajni w Morsku  na Jurze Krakowsko – Częstochowskiej ( już jej chyba nie ma), facet ten  pali jak smok, narzeka jaki jest przepracowany a na koniec, jak usłyszał, że jestem nauczycielką pyta: Maturę by mi pani załatwiła… uppps a niby jak? Tej matury potrzebował do zrobienia papierów instruktorskich.  Wysłałam go na targ, niech sobie kupi.

Niestety nie zawsze jest zabawnie, był sobie w Górce Siewierskiej taki instruktor (dawno na szczęście), do którego przyjeżdżałam co wtorek na czwartą. Raz padało jak diabli, nie przyjechałam (nie istniały  jeszcze komórkowce), za tydzień pojawiam się jak zwykle i słyszę: A po co pani przyjechała? …hmmm, myślałam, że na jazdę…. Ale pani jest nie umówiona….  Nie ukrywam, że byłam wredna, siadłam sobie i czekam, co nastąpi… nic nie nastąpiło… bo on nie miał nikogo innego .. chciał tylko pozbyć się klienta… morda jedna!

piątek, 6 września 2013

Młodzieży trzeba imponować

Zaczęła się szkoła – więc refleksja na rozpoczęcie roku: Młodzieży trzeba imponować
Wyobraźcie sobie, ja – wówczas młoda kobieta (32?), on około 18, przystojny, intrygujący. Prowadzę go konno do lasu… Opowiadam (zawsze byłam elokwentna) piękne historie o koniach, on patrzy z podziwem… (super), jedziemy bok w bok, stępa,  tylko puślisko za długie, skrócę sobie. Wyjmuję nogi ze strzemion, majstruję przy paskach i nagle znikam z pola widzenia młodzieńca… on - zatroskany (na pewno był zatroskany;-), zagląda z drugiej strony mojego konia a tu… siedzi bidula na ziemi, prościutko – tak zwany siad prosty – pośladki razem, nózie równiutko obok siebie, buciki czyściutkie, dobrze się prezentują na tej trawce. Koń też się zatrzymał, prościutko, a jakże, nóżki równiutko, pośladki razem- dostałby dobre oceny na pokazie ujeżdżenia, kopytka też czyściutkie.
„Te siodła robią takie śliskie teraz..” mówię inteligentnie.
Włażę ponownie na to śliskie siodło, jedziemy, chłopak robi komiczne miny? Eeee zdaje mi się. Dobra, koło wsi galop… damy czadu… jakiś napalony kundel wyskakuje zza płotu, hup –rup… koń strzelił barana, ja wystrzeliłam z siodła, leżę, tym razem nie równiutko, tylko jak „dupa w koronkach”, słoma w zębach. Gramolę się, jak gdyby nigdy nic, przecież to normalka…  Mój towarzysz sprawia wrażenie… zatroskanego, no bo przecież nie usikanego ze śmiechu? Pyta: „Pani to tak zawsze po parę razy leci z siodła? W stępie też?”
 Jakoś go więcej nie spotkałam…
No cóż, nie zawsze jest się mistrzem dla młodych, chociaż jak parę lat temu na obozie jeździeckim w Siamoszycach osiodłałam najwredniejszego konia w stajni (byłam tam gościem i nikt mi nie powiedział, że szkapa ma wredny charakter), to pokazywali mnie prawie „za pieniądze” – to ta co SAMA osiodłała Deatha.


wtorek, 3 września 2013

Jak pani Lusia malucha mordowała

Kiedyś w Górce Siewierskiej poznałam panią Lusię i jej „menażerię”, do której zaliczam dwoje dzieci – urwisów i psa – doga ( trochę to bez sensu – psa – psa…).
Z jej dziećmi i jeszcze jakąś dziewczynką pojechałam w teren. Jakoś z powodu wycinki w lesie i naszego gapiostwa pobłądziliśmy, robiło się trochę późno a my ciągle krążymy po tych samych ścieżkach, próbujemy przez pole – a ono poorane i bruzdy jak okopy – koniem nie przejedziesz… może czołgiem .. ale nie było żadnego pod ręką.
W końcu, po prawie dwóch godzinach, docieramy do stajni, czując, że jesteśmy spóźnieni i że inni się denerwowali.
I tu matka wspomnianej dziewczynki zaczyna jej robić awanturę, że się spóźniła. Ja – jako dorosła osoba ( jedyna w tym składzie spacerowym) próbuję jej bronić – to dziecko nic nie zawiniło, trudno powiedzieć, że w ogóle ktoś, zabłądziliśmy, tak po prostu.
Ja wiem, że kobieta denerwowała się, że nie był to czas komórek, nie było gdzie dzwonić itd… ale wylewać SWOJE żale i lęki na głowę własnej córki – to było podłe.
Do tej pory pamiętam te dziewczynkę, której było mi żal i tę matkę - tak egoistyczną w swoich uczuciach. Czy ona nie pomyślała, że może córka też się denerwowała, że mama czeka, ale co miała zrobić, teleportować się z tego cholernego przeoranego pola?
A dlaczego pani Lusia znęcała się nad maluchem, bo cały swój dobytek w liczbie dwójki dzieci, wielkiego psa i własnej osoby –szeeeerokiej, wsadzała do Fiata 126p ( malucha), resory jęczały, reflektory robiły zeza a Lusia jechała do dom;-)




Zimowy plener w Górce Siewierskiej

niedziela, 1 września 2013

Ślązak zabójca

Dzisiaj miałam super dzień!
Wspaniały wyjazd w teren z Burek pod Sławkowem (mimo pozornie podłej pogody), całe dwie godziny z nowo poznanymi sympatycznymi babkami.
 Przy okazji zgadaliśmy się o panu Janku i jego śląskim ogierze – mordercy. Wychodzi na to, że testosteron (pisałam już o tym;-) jest straszną bronią – czasami ogłupia posiadacza, a czasami pcha go do morderstw.
Nie byłam świadkiem tego zdarzenia, ale widziałam straszne efekty (pozszywany chirurgicznie brzuch ofiary), ale po kolei:
Może osiem lat temu, do pana Janeczka koło Kroczyc, który miał śląskiego ogiera rozpłodowego, ktoś oddał pod opiekę pięknego siwego ogierka arabka.
Pan Janeczek słynie z tego, że ma tysiąc komórek, schowków, kanciap, melin, dziupli i dziur, w których trzyma konie, psy, paszę, stare rupiecie (zawsze mogą się przydać), śmieci.
Ogierka araba postawił w jednej kanciapie, w innej był jego czarny, półtonowy śląski ogier.
Potem było już jak z horroru – w nocy ślązak zapragnął rozprawić się z konkurentem (czy on nie widział, że chodzą w innych wagach??), urwał się i polazł do sąsiada, rzucił się na niego, przewrócił i zaczął mordować. Tak robią to posiadacze testosteronu - wygryzają genitalia przeciwnika, a potem dobierają się do jelit.
 Pan Janek cudem uratował arabka, pomagając sobie wodą i batem…  Myślę, że w małym, ciasnym pomieszczeniu, szamoczące się w nocy dwie bestie i człowiek, mogły doprowadzić do śmierci któregoś z nich.
Ślązak miał inne „sławne” wejścia – zaatakował kiedyś moich znajomych z Burków, bronili się za pomocą szpadla (dobrze, że pan Janek ma bajzel i różne „gadżety” pod ręką;-))
A może to wszystko, to przejaw wojny Hanysów z Gorolami?

PS. mam zdjęcie tego ogiera mordercy - ale nieprzyzwoite - jak pod(k)rywa klacz sąsiadów - czy mogę zamieścić? 



sobota, 31 sierpnia 2013

Papiery instruktora w weekend

Rok, dwa lata temu, byłam w zielonogórskiem,. Oczywiście konie;-)) 
Właściciel miał ekstremalnie piękny dom, to było naprawdę coś. Poza tym miał parę koni i sympatycznego, siedmio (??) letniego syna.
Wprosiłam się na teren. Nie znał mnie, nie ocenił mojej umiejętności jazdy (nawet po starości kurtki – jak kiedyś leśnik, o którym wspomniałam miesiąc temu). Wysłał mnie ze swoim sympatycznym (aczkolwiek mocno nieletnim) synem w teren. Dziecię miało krótkie nóżki, więc puśliska zakręciło się do strzemion na dwa razy. W międzyczasie dowiedziałam się, że facet sam się nauczył jeździć parę lat temu z… książki .. Jada konna w weekend, albo jakoś podobnie…i sam ujeżdżał młodego konika.. z książki??? Chyba…
Objechałam kawał terenu, potem prowadzący chłopaczek postanowił „zaszpanować” przed kolegami i przez wieś przegalopował, zrobiłam mu awanturę, mój koń nie był podkuty (jego na szczęście był). Nie wyobrażam sobie galopu po asfalcie na niekutym koniu.
Kiedy wróciliśmy do stajni, próbowałam uświadomić chłopu, że ciśnie się w problemy, jeżeli klientowi coś by się stało podczas takiej jazdy, jak wytłumaczy, że jazdę prowadził kilkuletni chłopak? Że on sam nie ma papierów instruktorskich, że nie jest ubezpieczony, bo na jakiej podstawie?

Życzę mu powodzenia, ale niech lepiej da szansę Panu Bogu i uzupełni braki.

czwartek, 29 sierpnia 2013

Dlaczego nie da się ukraść osła

Kończące się wakacje przypomniały mi różne obserwacje z podróży. Kiedy w 2004 roku pojechałam z grupą nauczycieli do Rumunii, zaraz po przekroczeniu granicy uderzył mnie widok furek ciągniętych przez koniki (muły?), długi czas nie byłam pewna, co widzę. W końcu zdecydowałam, że są to koniki, małe, jak ich właściciele są mali, tylko furki nie wyglądały na małe…  

ALE LEPSZE Z RUMUŃSKIMI KROWAMI- one prowadzą rozmowy przez telefon, popatrzcie sami:



W Grecji natomiast spotkałam stworzenie, którego nie udało mi się wprawić w ruch ani o MILIMETR! To jest prawie nie możliwe, że osioł ma faktycznie tę cechę - uparty jest  jak osioł… Było to na Santorini, zapragnęłam przejechać się na ośle: siedzę, miotam się, klepię go po zadzie, proszę ludzi aby poklepali także, niektórzy uciekają sądząc, że zbieram na coś pieniądze, robiąc ten show.
…no chociaż żeby się odwrócił, zdjęcie by mi koledzy zrobili, a tak wbity pyskiem w skałę, z wypiętym na wszystko zadem – na Facebooka przecież takiego nie dam (właściwie wtedy – 1999, nie było jeszcze Gębowej książki ani tego pędu z nią związanego). Okazało się, że osła umie uruchomić tylko jego właściciel – i to jest genialne – nikt osła nie ukradnie, bo się ukraść nie da;-))



I jeszcze jeden obrazek – w Maroku były pokazy ataku jeźdźców na … turystów – bo chyba nie na swoich sąsiadów i znajomych. Zbierały się pięknie wystrojone grupy facetów, rozpędzały do cwału i strzelały w powietrze. Po czym kolejna grupa robiła to samo. Chodziło o to, aby jak najpóźniej przed widzami wystrzelić i osadzić konie. Emocji nie przeżyłam, ale parę fajnych zdjęć zrobiłam.








I może to na tyle wspomnień z wakacji. 

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Jak przez Rodowicz nogę połamałam

Był to początek ferii zimowych w…1996(?) pojechaliśmy z Zielonej w Dąbrowie Górniczej w teren. Mój koń miał opinię kopiącego, więc zamieniłam się kolejnością, aby jechać na końcu i nikomu nie zagrażać.
Jedziemy wzdłuż ulicy – ja - jak zawsze gaduła - opowiadam o koncercie Maryli Rodowicz, na którym byłam dzień wcześniej. Gada się fajnie, jedzie też fajnie, tylko całkiem nie uważa na otoczenie.
A tu myks i jakieś auto za mną, a tu myks i mój koń ze strachu prawie na grzbiecie poprzednika, a tu myks i mój poprzednik kopa w rewanżu daje…( ten, co to nie miał opinii kopiącego...) a tu myks i piorunujący ból w nodze… dalej już nic nie było „myks”.
Ściągnięto mnie z konia, obejrzałam niemożebną banię na nodze, co robić, wracamy, czy jedziemy dalej? Oni jadą, ja wrócę. Wsiądę na konia z powrotem… może z prawej strony? Nie umiem poskładać sensownie potrzebnych ruchów, więc z lewej. Wkładam moją złamaną(?) nogę w strzemię, podciągam, wsiadam, boli - to nie jest adekwatne słowo... jadę do stajni, wołam o pomoc przy zsiadaniu – nie skoczę przecież na nią, może jestem głupia, ale taka to już nie.
Koniem się ktoś zajął, ja ruszaniem…  samochodem, sprzęgło…szkoda, że nie mam automatycznej skrzyni, naciskam to sprzęgło „w cały świat”. Na szczęście już dom, piętro, dopełzłam… mąż zawiózł mnie do szpitala, werdykt - złamana noga, „Tylko niech pani nie stąpa! Nie wstaje! Na wózku siedzi!! Nie obciąża pod żadnym pozorem!! Druga kość może pęknąć, lub ta przesunąć!! … „Nie, skądże ja bym takie karkołomne rzeczy robiła, panie doktorze, w życiu, posiedzę sobie tylko… przedtem też tylko siedziałam... tu i ówdzie…”

PS.

Od tamtej przygody boję się natłoku koni, jakiś gonitw, tumultu. 
Moi rodzice i dyrektor szkoły sądzili, że połamałam nogę na oblodzonym chodniku, chcieli mnie na badanie osteoporozy wysyłać.
Koleżanka, z którą planowałam wyjazd na narty, chłodno skomentowała, - "Jak nie chciałaś jechać ze mną, wystarczyło powiedzieć, po co od razu nogę łamać?"

czwartek, 22 sierpnia 2013

Instrukcja ratowania topielca

Leszek pojawił się niespodziewanie, więc opiszę najbardziej nieprawdopodobną historię w jakiej przyszło mi uczestniczyć.
Rok 2000, sobota, wrzesień. Pogoda średnia, ubieram skórzaną kurtkę, jedziemy z moją Karoliną do Górki Siewierskiej.
Teren, Leszek jako czołowy na Lamparcie – młodym, tarantowatym koniku, my za nim jak za panią matką. Leszek lubił robić żarty typu- popatrzcie tam ooo wiewiórka – my się gapimy za plecy a on wtedy FRUUU galopem a nasze konie chcą nam łby pourywać, bo puszczają się za Leszkiem… więc mu nie ufamy za grosz, z oczu nie spuszczając!
Nad jeziorkiem w Rogoźniku Leszek prowadzi do wody – fajnie będzie, pogalopujemy wzdłuż brzegu;-)
Jego konik prosto w środek jeziora wali… kadry przesuwają się jak w niemym filmie – głębiej, głębiej… już koniowi łba spod wody nie widać… on się utopi – myślę.
Leszek zsuwa się z siodła - dobrze, wylezą – miga mi myśl w tyle głowy. Koń nawet i owszem, połapał się, że głębia nie jest fajna, zrobił zwrot na rufie i chodu, ale Leszka bezdusznie zostawił.
Leszek- Pomocy, topię się!!
My gapimy się na to nieme kino (no już w zasadzie nie nieme), on rozpaczliwiej: Topię się!
Ja jak zahipnotyzowana - zsiadam z konia - może buty zdejmę?- ciasne - szybko nie dam rady, więc idę w wodę w butach – jak się topi, to mnie też utopi… ale tam moja córka na mnie patrzy – nie dam plamy…
Jestem po pas w wodzie – on ze dwa, trzy metry ode mnie, jak zobaczył, ze idzie pomoc, uspokoił się trochę. Tam nie może być tak głęboko – wołam, wyciągam rękę, złapałam go, wywlokłam.
Na brzegu mi mówi, ze on pływać nie umie!! Mało mnie szlag nie trafił, jakbym wiedziała, to w życiu nie poszłabym go wyciągać. Taki nieuk mógł mnie całkiem utopić! W tej panice, to by się w półmetrowej wodzie utopił!
Wylaliśmy tylko wodę z butów, Leszek zebrał ochrzan i galopem do stajni.
W stajni nie przyznaliśmy się, co naprawdę się stało, że ja jestem mokra nikt nie wiedział, tylko nad koniem i siodłem wydziwiali.
Chcemy wracać do domu a tu upsss piloty do naszych samochodów były w kieszeniach… są nadal… tylko, że mokre.. suszymy. Sami już godzinę w tych ciuchach, zimno…
Wreszcie wracamy do domu, palce od rąk odmawiają posłuszeństwa, przy targu w Będzinie mało faceta na rowerze nie przejechałam, chyba reakcje zaburzone…
Na chłodno w domu uświadomiłyśmy sobie z Karoliną – co trzeba było robić: zdjąć ogłowie jednemu koniowi i wodze jak linkę użyć do ratowania.

Jak znowu Lesiu albo inny topielec na drodze nam stanie – to już wiemy, co robić;-))))