Był to początek ferii zimowych w…1996(?) pojechaliśmy z Zielonej w
Dąbrowie Górniczej w teren. Mój koń miał opinię kopiącego, więc zamieniłam się kolejnością,
aby jechać na końcu i nikomu nie zagrażać.
Jedziemy wzdłuż ulicy – ja - jak zawsze gaduła - opowiadam o koncercie Maryli Rodowicz, na którym byłam dzień wcześniej. Gada się fajnie, jedzie też fajnie, tylko
całkiem nie uważa na otoczenie.
A tu myks i jakieś auto
za mną, a tu myks i mój koń ze strachu prawie na
grzbiecie poprzednika, a tu myks i mój poprzednik kopa w rewanżu daje…( ten, co to nie miał opinii kopiącego...) a tu myks i piorunujący ból w nodze… dalej już
nic nie było „myks”.
Ściągnięto mnie z konia, obejrzałam niemożebną banię na nodze, co
robić, wracamy, czy jedziemy dalej? Oni jadą, ja wrócę. Wsiądę na konia z powrotem…
może z prawej strony? Nie umiem poskładać sensownie potrzebnych ruchów, więc z
lewej. Wkładam moją złamaną(?) nogę w strzemię, podciągam, wsiadam, boli - to nie jest adekwatne słowo... jadę do
stajni, wołam o pomoc przy zsiadaniu – nie skoczę przecież na nią, może jestem
głupia, ale taka to już nie.
Koniem się ktoś zajął, ja ruszaniem… samochodem, sprzęgło…szkoda, że nie mam automatycznej skrzyni, naciskam to sprzęgło „w
cały świat”. Na szczęście już dom, piętro, dopełzłam… mąż zawiózł mnie do
szpitala, werdykt - złamana noga, „Tylko niech
pani nie stąpa! Nie wstaje! Na wózku siedzi!! Nie obciąża pod żadnym pozorem!! Druga
kość może pęknąć, lub ta przesunąć!! … „Nie, skądże ja bym takie karkołomne
rzeczy robiła, panie doktorze, w życiu, posiedzę sobie tylko… przedtem też tylko
siedziałam... tu i ówdzie…”
PS.
Od tamtej przygody boję się natłoku koni, jakiś gonitw, tumultu.
Moi
rodzice i dyrektor szkoły sądzili, że połamałam nogę na oblodzonym chodniku,
chcieli mnie na badanie osteoporozy wysyłać.
Koleżanka, z którą planowałam wyjazd na narty, chłodno skomentowała, - "Jak nie chciałaś jechać ze mną, wystarczyło powiedzieć, po co od razu nogę łamać?"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz