czwartek, 22 sierpnia 2013

Instrukcja ratowania topielca

Leszek pojawił się niespodziewanie, więc opiszę najbardziej nieprawdopodobną historię w jakiej przyszło mi uczestniczyć.
Rok 2000, sobota, wrzesień. Pogoda średnia, ubieram skórzaną kurtkę, jedziemy z moją Karoliną do Górki Siewierskiej.
Teren, Leszek jako czołowy na Lamparcie – młodym, tarantowatym koniku, my za nim jak za panią matką. Leszek lubił robić żarty typu- popatrzcie tam ooo wiewiórka – my się gapimy za plecy a on wtedy FRUUU galopem a nasze konie chcą nam łby pourywać, bo puszczają się za Leszkiem… więc mu nie ufamy za grosz, z oczu nie spuszczając!
Nad jeziorkiem w Rogoźniku Leszek prowadzi do wody – fajnie będzie, pogalopujemy wzdłuż brzegu;-)
Jego konik prosto w środek jeziora wali… kadry przesuwają się jak w niemym filmie – głębiej, głębiej… już koniowi łba spod wody nie widać… on się utopi – myślę.
Leszek zsuwa się z siodła - dobrze, wylezą – miga mi myśl w tyle głowy. Koń nawet i owszem, połapał się, że głębia nie jest fajna, zrobił zwrot na rufie i chodu, ale Leszka bezdusznie zostawił.
Leszek- Pomocy, topię się!!
My gapimy się na to nieme kino (no już w zasadzie nie nieme), on rozpaczliwiej: Topię się!
Ja jak zahipnotyzowana - zsiadam z konia - może buty zdejmę?- ciasne - szybko nie dam rady, więc idę w wodę w butach – jak się topi, to mnie też utopi… ale tam moja córka na mnie patrzy – nie dam plamy…
Jestem po pas w wodzie – on ze dwa, trzy metry ode mnie, jak zobaczył, ze idzie pomoc, uspokoił się trochę. Tam nie może być tak głęboko – wołam, wyciągam rękę, złapałam go, wywlokłam.
Na brzegu mi mówi, ze on pływać nie umie!! Mało mnie szlag nie trafił, jakbym wiedziała, to w życiu nie poszłabym go wyciągać. Taki nieuk mógł mnie całkiem utopić! W tej panice, to by się w półmetrowej wodzie utopił!
Wylaliśmy tylko wodę z butów, Leszek zebrał ochrzan i galopem do stajni.
W stajni nie przyznaliśmy się, co naprawdę się stało, że ja jestem mokra nikt nie wiedział, tylko nad koniem i siodłem wydziwiali.
Chcemy wracać do domu a tu upsss piloty do naszych samochodów były w kieszeniach… są nadal… tylko, że mokre.. suszymy. Sami już godzinę w tych ciuchach, zimno…
Wreszcie wracamy do domu, palce od rąk odmawiają posłuszeństwa, przy targu w Będzinie mało faceta na rowerze nie przejechałam, chyba reakcje zaburzone…
Na chłodno w domu uświadomiłyśmy sobie z Karoliną – co trzeba było robić: zdjąć ogłowie jednemu koniowi i wodze jak linkę użyć do ratowania.

Jak znowu Lesiu albo inny topielec na drodze nam stanie – to już wiemy, co robić;-))))

2 komentarze:

  1. ...to wszystko prawie prawda. Wiele faktów przekręcono nie mniej jednak autorka pomogła mi wydostać się z tej pułapki. Wyglądało niewinnie ale było naprawdę groźnie. Wszystko pamiętam oprócz imion uczestniczek (nauczycielka z Będzina z 15 letnią córką oraz wysportowana sucha 60 letnia seniorka). Pragnę sprostować że nie jest prawdą , że nie potrafię pływać( proszę spróbować w kontrolowanych warunkach oczywiście popływać w lodowatej wodzie - koniec października- w ciuchach zimowych butach do jazdy konnej). A koń był jasny kasztan , syn Tajgi chyba nazywał się Kaszmir. Mam więcej takich fajnych przygód konnych, motorowych czy podróżniczych a ta jest trochę specyficzna. Niefrasobliwy Leszek (wciąż aktywnie jeżdżący konno aktualnie w HORRS Jaworzno)

    OdpowiedzUsuń
  2. Drogi Leszku, bardzo się cieszę, że do mnie trafiłeś!! Koń nazywał się Lampart, ja Małgosia a moja córka (która nieraz Cię wspomina - dobrze;-)) Karolina. Czas to był koniec września, wiem, bo na drugi dzień jechałam na kurs do Poznania;-)) Sam mi powiedziałeś, że nie umiesz pływać hahaha w butach, czy bez nie wyszczególniłeś. Mam nadzieję, że jeszcze pogadamy. Pozdrawiam, Gosia

    OdpowiedzUsuń