Pierwszym razem był to
wychudzony, właściwie zagłodzony do niemożliwości koń, którego właścicielka
zostawiła u chłopa na wsi i nie płaciła za jego pobyt. Chłop był prosty jak
trzonek od młotka, więc za niesolidność właścicielki odgrywał się na
zwierzęciu. Biedne konisko było podtrzymywane za łeb i ogon, słaniało się idąc do
stajni. Chyba wydobrzało po paru tygodniach, ja jednak widziałam go tylko raz –
w tym najgorszym momencie. Ten obraz tkwi przed moimi oczami.
Pamiętam też klacz, siwą, chyba starą, po ochwacie. Nie chodziła,
raczej „drypciła”. Nawet do nauki jazdy nie można było jej użyć, gdyż
anglezowanie na niej nie było możliwe. Popłakałam się, gdy zobaczyłam dużego,
sprawnego faceta, któremu zachciało się na niej jeździć… czy nie widział, że ona nie ma siły, czy był aż taki bezmyślny??
I jeszcze małe koniki w stajni gdzieś koło Wisły w ośrodku
wypoczynkowym. Była zima 1999, może 2000, bezśnieżna, nie było co w górach
robić, zaczęłam szukać jakiś koni. Znalazłam trzy koniki - zamknięte jeszcze
jesienią w jakimś schowku, niczym letni sprzęt czekający na następny sezon.
Zaglądano do nich, aby nie umarły z głodu, czasami wypuszczano na malutki,
błotnisty wybieg. Tych koników nikt nie czyścił, nie pocieszał, stały brudne,
opuszczone, niepotrzebne. Bały się światła i przestrzeni.
Ktoś zabił w nich to, co w koniach najbardziej końskie – pragnienie
biegu i wolności.
Bardzo spodobał mi się Pani blog. Czekam na następne notki!
OdpowiedzUsuńCieszę się, że blog się podoba;-) Szkoda tylko, że przy takim smutnym poscie...
UsuńTo, jak niektórzy traktują konie, jest po prostu nieludzkie i okrutne. Na szczęście w Polsce jest już coraz więcej fundacji dla koni, które interesują się tego typu przypadkami. Smutna notka, naprawdę :(
OdpowiedzUsuń