sobota, 31 sierpnia 2013

Papiery instruktora w weekend

Rok, dwa lata temu, byłam w zielonogórskiem,. Oczywiście konie;-)) 
Właściciel miał ekstremalnie piękny dom, to było naprawdę coś. Poza tym miał parę koni i sympatycznego, siedmio (??) letniego syna.
Wprosiłam się na teren. Nie znał mnie, nie ocenił mojej umiejętności jazdy (nawet po starości kurtki – jak kiedyś leśnik, o którym wspomniałam miesiąc temu). Wysłał mnie ze swoim sympatycznym (aczkolwiek mocno nieletnim) synem w teren. Dziecię miało krótkie nóżki, więc puśliska zakręciło się do strzemion na dwa razy. W międzyczasie dowiedziałam się, że facet sam się nauczył jeździć parę lat temu z… książki .. Jada konna w weekend, albo jakoś podobnie…i sam ujeżdżał młodego konika.. z książki??? Chyba…
Objechałam kawał terenu, potem prowadzący chłopaczek postanowił „zaszpanować” przed kolegami i przez wieś przegalopował, zrobiłam mu awanturę, mój koń nie był podkuty (jego na szczęście był). Nie wyobrażam sobie galopu po asfalcie na niekutym koniu.
Kiedy wróciliśmy do stajni, próbowałam uświadomić chłopu, że ciśnie się w problemy, jeżeli klientowi coś by się stało podczas takiej jazdy, jak wytłumaczy, że jazdę prowadził kilkuletni chłopak? Że on sam nie ma papierów instruktorskich, że nie jest ubezpieczony, bo na jakiej podstawie?

Życzę mu powodzenia, ale niech lepiej da szansę Panu Bogu i uzupełni braki.

czwartek, 29 sierpnia 2013

Dlaczego nie da się ukraść osła

Kończące się wakacje przypomniały mi różne obserwacje z podróży. Kiedy w 2004 roku pojechałam z grupą nauczycieli do Rumunii, zaraz po przekroczeniu granicy uderzył mnie widok furek ciągniętych przez koniki (muły?), długi czas nie byłam pewna, co widzę. W końcu zdecydowałam, że są to koniki, małe, jak ich właściciele są mali, tylko furki nie wyglądały na małe…  

ALE LEPSZE Z RUMUŃSKIMI KROWAMI- one prowadzą rozmowy przez telefon, popatrzcie sami:



W Grecji natomiast spotkałam stworzenie, którego nie udało mi się wprawić w ruch ani o MILIMETR! To jest prawie nie możliwe, że osioł ma faktycznie tę cechę - uparty jest  jak osioł… Było to na Santorini, zapragnęłam przejechać się na ośle: siedzę, miotam się, klepię go po zadzie, proszę ludzi aby poklepali także, niektórzy uciekają sądząc, że zbieram na coś pieniądze, robiąc ten show.
…no chociaż żeby się odwrócił, zdjęcie by mi koledzy zrobili, a tak wbity pyskiem w skałę, z wypiętym na wszystko zadem – na Facebooka przecież takiego nie dam (właściwie wtedy – 1999, nie było jeszcze Gębowej książki ani tego pędu z nią związanego). Okazało się, że osła umie uruchomić tylko jego właściciel – i to jest genialne – nikt osła nie ukradnie, bo się ukraść nie da;-))



I jeszcze jeden obrazek – w Maroku były pokazy ataku jeźdźców na … turystów – bo chyba nie na swoich sąsiadów i znajomych. Zbierały się pięknie wystrojone grupy facetów, rozpędzały do cwału i strzelały w powietrze. Po czym kolejna grupa robiła to samo. Chodziło o to, aby jak najpóźniej przed widzami wystrzelić i osadzić konie. Emocji nie przeżyłam, ale parę fajnych zdjęć zrobiłam.








I może to na tyle wspomnień z wakacji. 

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Jak przez Rodowicz nogę połamałam

Był to początek ferii zimowych w…1996(?) pojechaliśmy z Zielonej w Dąbrowie Górniczej w teren. Mój koń miał opinię kopiącego, więc zamieniłam się kolejnością, aby jechać na końcu i nikomu nie zagrażać.
Jedziemy wzdłuż ulicy – ja - jak zawsze gaduła - opowiadam o koncercie Maryli Rodowicz, na którym byłam dzień wcześniej. Gada się fajnie, jedzie też fajnie, tylko całkiem nie uważa na otoczenie.
A tu myks i jakieś auto za mną, a tu myks i mój koń ze strachu prawie na grzbiecie poprzednika, a tu myks i mój poprzednik kopa w rewanżu daje…( ten, co to nie miał opinii kopiącego...) a tu myks i piorunujący ból w nodze… dalej już nic nie było „myks”.
Ściągnięto mnie z konia, obejrzałam niemożebną banię na nodze, co robić, wracamy, czy jedziemy dalej? Oni jadą, ja wrócę. Wsiądę na konia z powrotem… może z prawej strony? Nie umiem poskładać sensownie potrzebnych ruchów, więc z lewej. Wkładam moją złamaną(?) nogę w strzemię, podciągam, wsiadam, boli - to nie jest adekwatne słowo... jadę do stajni, wołam o pomoc przy zsiadaniu – nie skoczę przecież na nią, może jestem głupia, ale taka to już nie.
Koniem się ktoś zajął, ja ruszaniem…  samochodem, sprzęgło…szkoda, że nie mam automatycznej skrzyni, naciskam to sprzęgło „w cały świat”. Na szczęście już dom, piętro, dopełzłam… mąż zawiózł mnie do szpitala, werdykt - złamana noga, „Tylko niech pani nie stąpa! Nie wstaje! Na wózku siedzi!! Nie obciąża pod żadnym pozorem!! Druga kość może pęknąć, lub ta przesunąć!! … „Nie, skądże ja bym takie karkołomne rzeczy robiła, panie doktorze, w życiu, posiedzę sobie tylko… przedtem też tylko siedziałam... tu i ówdzie…”

PS.

Od tamtej przygody boję się natłoku koni, jakiś gonitw, tumultu. 
Moi rodzice i dyrektor szkoły sądzili, że połamałam nogę na oblodzonym chodniku, chcieli mnie na badanie osteoporozy wysyłać.
Koleżanka, z którą planowałam wyjazd na narty, chłodno skomentowała, - "Jak nie chciałaś jechać ze mną, wystarczyło powiedzieć, po co od razu nogę łamać?"

czwartek, 22 sierpnia 2013

Instrukcja ratowania topielca

Leszek pojawił się niespodziewanie, więc opiszę najbardziej nieprawdopodobną historię w jakiej przyszło mi uczestniczyć.
Rok 2000, sobota, wrzesień. Pogoda średnia, ubieram skórzaną kurtkę, jedziemy z moją Karoliną do Górki Siewierskiej.
Teren, Leszek jako czołowy na Lamparcie – młodym, tarantowatym koniku, my za nim jak za panią matką. Leszek lubił robić żarty typu- popatrzcie tam ooo wiewiórka – my się gapimy za plecy a on wtedy FRUUU galopem a nasze konie chcą nam łby pourywać, bo puszczają się za Leszkiem… więc mu nie ufamy za grosz, z oczu nie spuszczając!
Nad jeziorkiem w Rogoźniku Leszek prowadzi do wody – fajnie będzie, pogalopujemy wzdłuż brzegu;-)
Jego konik prosto w środek jeziora wali… kadry przesuwają się jak w niemym filmie – głębiej, głębiej… już koniowi łba spod wody nie widać… on się utopi – myślę.
Leszek zsuwa się z siodła - dobrze, wylezą – miga mi myśl w tyle głowy. Koń nawet i owszem, połapał się, że głębia nie jest fajna, zrobił zwrot na rufie i chodu, ale Leszka bezdusznie zostawił.
Leszek- Pomocy, topię się!!
My gapimy się na to nieme kino (no już w zasadzie nie nieme), on rozpaczliwiej: Topię się!
Ja jak zahipnotyzowana - zsiadam z konia - może buty zdejmę?- ciasne - szybko nie dam rady, więc idę w wodę w butach – jak się topi, to mnie też utopi… ale tam moja córka na mnie patrzy – nie dam plamy…
Jestem po pas w wodzie – on ze dwa, trzy metry ode mnie, jak zobaczył, ze idzie pomoc, uspokoił się trochę. Tam nie może być tak głęboko – wołam, wyciągam rękę, złapałam go, wywlokłam.
Na brzegu mi mówi, ze on pływać nie umie!! Mało mnie szlag nie trafił, jakbym wiedziała, to w życiu nie poszłabym go wyciągać. Taki nieuk mógł mnie całkiem utopić! W tej panice, to by się w półmetrowej wodzie utopił!
Wylaliśmy tylko wodę z butów, Leszek zebrał ochrzan i galopem do stajni.
W stajni nie przyznaliśmy się, co naprawdę się stało, że ja jestem mokra nikt nie wiedział, tylko nad koniem i siodłem wydziwiali.
Chcemy wracać do domu a tu upsss piloty do naszych samochodów były w kieszeniach… są nadal… tylko, że mokre.. suszymy. Sami już godzinę w tych ciuchach, zimno…
Wreszcie wracamy do domu, palce od rąk odmawiają posłuszeństwa, przy targu w Będzinie mało faceta na rowerze nie przejechałam, chyba reakcje zaburzone…
Na chłodno w domu uświadomiłyśmy sobie z Karoliną – co trzeba było robić: zdjąć ogłowie jednemu koniowi i wodze jak linkę użyć do ratowania.

Jak znowu Lesiu albo inny topielec na drodze nam stanie – to już wiemy, co robić;-))))

wtorek, 20 sierpnia 2013

Galop Łaciak, galop!!

Coś się ten oklep do mnie przykleił, pojechałyśmy do Burków na teren, „samotrzeć”, ale ja odpadłam w przedbiegach – wyrok:  parcours…
No jak tak, to oklep, nie będę męczyła tego hucuła, pomęczę siebie.
No… pot płynął, nie powiem, tyłek bolał… nie powiem,  a Łaciak szczęśliwy… gdzie tam będzie galopował, jak baba się miota po jego grzbiecie,  mało skurczu łydek nie dostanie.
I tu dla wszystkich, którzy boją się galopu, a bez siodła to niczym diabeł święconej wody (się boją), słowa otuchy: Ludzie, w galopie jest naprawdę łatwiej niż w kłusie. Kłus jest technicznie najtrudniejszy.
Dobra, pogalopowałam chwilę, to może do kłusa? KŁĄB…jest tam gdzie nie trzeba… jak radzą sobie z tym faceci - nie mam pojęcia, może coś straciłam… albo oni stracili. Mam nawet taką teorię, że Indianie wyginęli nie z powodu inwazji białych, tylko przez jazdę na oklep… potem już nie miał kto płodzić dzieci.
Właściwie powinnam zapytać jednego Leszka i jednego Jacka, którzy mogą być ciekawym materiałem badawczym. Gdzieś około 2000 roku na zawodach skoków przez przeszkody w Siewierzu szli łeb w łeb do wysokości 160!! BEZ siodeł. Nagrodą był rower górski z siodełkiem!!! Chwilami ich twarze wykrzywiał ból… krew, co prawda, nie płynęła… chyba… bo bałam się patrzeć… Ciekawe, co u nich słychać od tamtego czasu… a krew to nie z twarzy, twarzami na koniach nie siedzieli!

PS. Po jeździe na Łaciaku dowiedziałam się, że trzeba było podać PIN: Galop Łaciak, galop!!

niedziela, 18 sierpnia 2013

Kiedyś się popłakałam patrząc na konia

 Pierwszym razem był to wychudzony, właściwie zagłodzony  do niemożliwości koń, którego właścicielka zostawiła u chłopa na wsi i nie płaciła za jego pobyt. Chłop był prosty jak trzonek od młotka, więc za niesolidność właścicielki odgrywał się na zwierzęciu. Biedne konisko było podtrzymywane za łeb i ogon, słaniało się idąc do stajni. Chyba wydobrzało po paru tygodniach, ja jednak widziałam go tylko raz – w tym najgorszym momencie. Ten obraz tkwi przed moimi oczami.
Pamiętam też klacz, siwą, chyba starą, po ochwacie. Nie chodziła, raczej „drypciła”. Nawet do nauki jazdy nie można było jej użyć, gdyż anglezowanie na niej nie było możliwe. Popłakałam się, gdy zobaczyłam dużego, sprawnego faceta, któremu zachciało się na niej jeździć…  czy nie widział, że ona nie ma siły, czy był aż taki bezmyślny??
I jeszcze małe koniki w stajni gdzieś koło Wisły w ośrodku wypoczynkowym. Była zima 1999, może 2000, bezśnieżna, nie było co w górach robić, zaczęłam szukać jakiś koni. Znalazłam trzy koniki - zamknięte jeszcze jesienią w jakimś schowku, niczym letni sprzęt czekający na następny sezon. Zaglądano do nich, aby nie umarły z głodu, czasami wypuszczano na malutki, błotnisty wybieg. Tych koników nikt nie czyścił, nie pocieszał, stały brudne, opuszczone, niepotrzebne. Bały się światła i przestrzeni.

Ktoś zabił w nich to, co w koniach najbardziej końskie – pragnienie biegu i wolności.

sobota, 17 sierpnia 2013

Koń Przewalskiego był Niemcem???


Jak mnie nie było, to byłam w Niemczech i znajomi znając moją słabość zaprosili do nowiutkiego muzeum o historii koni pierwotnych. Przybytek wybudowany w szczerym polu:


Konie Przewalskiego poznać można po braku grzywki, wywodzą się z nich nasze Koniki Polskie, ale te już grzywki mają.
Mimo nowoczesności muzeum proponuję poczekać, aż rozwinie się, bo dopiero co zostało otwarte i czegoś jeszcze tu brakuje.
Za to oglądanie prac Christa w Gazomater w Oberhausen, mimo, że nic z końmi wspólnego nie miało, było ekscytujące i powaliło mnie:

Co tam Christo, na koniec wdepnęłyśmy do muzeum Karola Maya w Radebeul koło Drezna, kto czytał o Winnetou?? Grafomania pierwszego sortu, ale jak ja się w nim kochałam!!
http://www.karl-may-stiftung.de/museum/engl/
Gusta się zmieniają, teraz zdecydowanie wolę czystych aryjczyków typu Old Schatterhand i lepszą literaturę;-)).
Indianie byli chyba jedyną nacją na świecie, która jeździła „na oklep”. W ogóle myśląc o nich, to koń był rewolucją w ich życiu, niczym Internet dla nas.
 Cała cywilizacja preriowych Indian zbudowana była na pieszych wędrówkach i nagle - jakby z nikąd, pojawia się zwierzę, które idealnie, powtórzę: IDEALNIE zaspakaja ich potrzeby przemieszczania się. Ten prezent od białego człowieka był niestety zapowiedzią końca ich świata. Trwało to około 200 lat i chyba dlatego nie wypracowali lepszej formy jazdy niż bez siodła, ale byli w tym perfekcyjni!!
 Nie wiem jak Wy, ale dla mnie jazda na oklep jest czymś … indiańskim… co prawda kończy się to uczuciem zbiorowego gwałtu, jak wdzięcznie nazwała to moja słodka córka, po godzinnej ostrej jeździe w ten sposób.
Ale KAŻDY powinien tego spróbować!! Faceci też;-))



Konie Przewalskiego - bez grzywek, a jeden nawet bez głowy

wtorek, 13 sierpnia 2013

gdzie jestem - jak mnie nie ma

Witam moich czytelnikow, jezeli ktos sie martwi, ze cisza z mojej strony, to przepraszam , ale jestem w Niemczech i nie mam szans pisac. Chociaz konie widzialam i nawet w muzeum o nich bylam. Wiec do soboty. pozdrawiam!

piątek, 9 sierpnia 2013

Konie pod Morskim Okiem

Właśnie przewala się debata o tych koniach pod Morskim Okiem - i znowu ekolodzy żądają jakiś radykalnych rozwiązań - zlikwidować!! Co to znaczy? Niepotrzebne konie zaczną "klepać biedę", pójdą na konserwy, a w to miejsce wejdą... meleksy. Ja się nie zgadzam, owszem, wozy nie mogą być przeciążane, konie przemęczane, ale poza tym, to jest okay.
Nie raz widziałam te konie - wykarmione, zadbane. To nie jest tak, że właściciel zajeździ konia - bo nawet jeśli jest zupełnie bezduszny, to i tak,  go to kosztuje.
A w upały, wszystkim jest ciężko.
PS, a co powiedzą ekolodzy na konie pracujące przy zrywce drewna w lasach - szczególnie górskich? Czy "opinia publiczna" wie, że jest to szalenie kontuzjogenne bo siłowe szarpanie w celu ściagnięcia kłód drewna zrywa im ścięgna. Dla młodych koni jest to zupełnie zakazane.
Muszę Wam opowiedzieć, kiedy popłakałam się nad losem źle traktowanych koni...


Marines i romantyczne marzenia

Upały odchodzą i marzenia o morzu też. Jedno z najpiękniejszych moich marzeń zrealizowało się nad Bałtykiem w Białej Górze.
Jest tam ładny hotel, stajnia i jeszcze parę atrakcji. Jeździ się (mam nadzieję, że nic się nie zmieniło od 2009) po trasach wyznaczonych na wydmach, a potem na dzikich plażach. Przed sezonem naprawdę puste, bezkresne przestrzenie z galopem wzdłuż morza w jednym pakiecie.
W każdym kiczowatym filmie o miłości możecie to zobaczyć i potrafi wzbudzać właśnie takie kiczowate uczucia… ale jakie piękneeee…
Jedyna różnica – mój strój – żadna, na wpół przeźroczysta, biała ( niewinność!) powiewna szata i wianek na głowie, tylko zwykłe czarne portki i kask jeździecki zamiast welonu. W tym unijnym (teraz taka norma w całej Europie) toczku mam głowę jak arbuz ale wyglądam jak amerykańscy marines albo członek grupy antyterrorystycznej, super!! Dołożyć tego pięknego skarogniadosza (nieomalże czarny koń z brunatnymi podpalaniami), jak ja się sobie podobałam;-)
Jedno tylko psuło mój filmowy nastrój – powtarzane w duchu jak mantra błaganiekoniku, nie zrób kupy na plaży, nie zesraj się,  proszę, bo będę musiała do toy-toya z tym gównem ze sto metrów latać!!!





Na wydmach w Białej Górze

środa, 7 sierpnia 2013

Tylko końskie muchy

Jakby wziąć moje doświadczenia w jeździectwie, to najgorzej jest przy znanych hodowlach - jak w Białym Borze, gdzie mnie nie wpuszczono, bo nie wyglądałam na ucznia ich technikum;-(( 
W jakimś ekskluzywnym klubie na Węgrzech w Egerze cieć wywalił mnie jak tylko zrobiłam trzy kroki za bramę. Nie wyglądałam, co prawda, na bezdomną, ale widocznie bez fraka i tak tam nie wpuszczali. Nie żałuję właściwie, bo co z tego, że wiem, jak po niemiecku jest koń, po francusku też się dowiedziałam, ale kto wie, jak koń jest po węgiersku? No oprócz samych Węgrów, oczywiście. Ten język nie klei się do mózgu przeciętnego Europejczyka. Pomyślcie – jacy Węgrzy muszą być mądrzy!!
Szczytem mojego niepowodzenia z końmi było Munster w zachodnich Niemczech. Byłam tam tydzień, mieszkałam na obrzeżu miasta, wszędzie wokół były stajnie!!! Wypasione – te stajnie (konie pewnie też, na specjalnych miksturach i mondaminach), konie czyści się tam pneumatycznie, nie jakimiś głupimi szczotkami.
I w żadnej z tych starogermańskich stajni na starogermańskich ogromnych Hanoverach nie można było pojeździć – wszystkie konie prywatne, nic dla rekreacji, jakbym chciała jakiegoś kupić, to nie byłoby mnie stać, ale miałabym na czym pojeździć, ale bez konia? No…  może fizjoterapia na koniach? - zaproponował mi jakiś facet w bryczesach przypominający pruskiego junkra Ich bin gesund!  ja zdrowa! O das schade! To szkoda!
Zostały mi tylko końskie muchy, które już od 5 rano przypominały, że mieszkam koło stajni…hrrrr Swoją drogą jak to, Niemcy nie poradzili sobie z posortowaniem much i walnięciem ich w odpowiedniego koloru pojemnik?

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

„Czyżbym spadła z konia?”

Mam dopiero co wyrwanego zęba, przez tę „rudą”, co na moich ulubionych zdjęciach koniowi zęby ogląda… zboczenie zawodowe?



Więc dla odreagowania opiszę jakiś mój wypadek z bogatej ich kolekcji;-)
Zacznijmy od głowy: dawno, dawno temu na spacerze w Zbrosławicach jedziemy przez pole, a tu szast – prast i jestem w karetce pogotowia… z pytaniem - co ja tutaj robię?!?!? Wiozą mnie do szpitala, rzygać mi się chce, dali woreczek… czy ja coś z tego rozumiem?
 Lekarz włożył mi głowę pod roentgena, też pyta, co ja tu robię… niby w tym szpitalu.  Właściwie nie miałam konkretnego interesu, więc wysilam mój mózg w poszukiwaniu sensownej odpowiedzi. „A może spadłam z konia?”, „Być może spadłam z konia?”, „Czyżbym spadła z konia?”
… lekarz stwierdził, że jest  to prawdopodobne, ale że żyć będę, sanitariusze odwiozą mnie do domu.
Jedziemy, a oni mnie o drogę pytają - też wybrali sobie informatora… mnie w łepetynie się kolebie, prawej od lewej nie odróżniam. Wreszcie jestem przed domem i proszę ich – nie zostawiajcie mnie samej, bo mąż jak mnie zobaczy w takim stanie, to może oddać dostawcy.
Mąż nie oddał, nawet zrobił herbatki.
Potem uzupełniłam brakujące elementy tej historii: koń przede mną wierzgnął, mój uskoczył, ja poleciałam jeszcze dalej – no tak ze 4 metry w pole. Straciłam przytomność, ale instruktorce dopytującej się o różne dziwne rzeczy odpowiadałam z sensem. Chciała wiedzieć, który jest dzień tygodnia, jak mi na imię ( jakby pierwszy raz mnie widziała!!) i jak nazywają się prezydenci Stanów Zjednoczonych (wiedziała, że tak robiła doktor Quin w podobnych przypadkach). Przy prezydentach ponoć wymiękłam, więc zdecydowali się wezwać pogotowie.
W pracy nie przyznałam się, że jestem uszkodzona na umyśle, bo nie jest to dobrze widziane w mojej profesji… właściwie, co ja mówię, tam wszyscy uszkodzeni.  


sobota, 3 sierpnia 2013

5 rano - pure nonsens

Wreszcie zdybałam pana Jacka i tym razem udało się pojechać o tej piątej rano.  Nie powiem jednak, że było to łatwe – już o 3.30 mój mąż szarpał mnie za ramię – konie masz… otworzyłam oko, chłopie zloty, ja nie mam ich pod Warszawą!, śpię dalej. Piętnaście minut później – szarpanie, mój mąż, - ale się spóźnisz… chłopie złoty, a ty sądzisz, że będę się tam czołgała, robiąc co 100 metrów okop przeciwartyleryjski? Piętnaście minut później moja wnuczka zapragnęła ‘arbatki”, potem mój mąż poszedł do łazienki, syn po soczek, pies po polizanie się…. Matko, w tym domu jest jak na Krupówkach. Z ulgą zobaczyłam 4.30 – mogę wstać i zatruć wszystkim innym spanie… zapomniałam dodać, że mieszkamy tu jak Boryna w "Chłopach" – wszyscy na kupie.
Pan Jacek jest sympatyczny, wygadany, zaradny. Potrafi wszystko zrobić. Jako nastolatek sam zrobił sobie czerwoną derkę zamiast siodła, o siodle nawet nie marzył, tym bardziej, że na wsi nie jeździ się na koniu. Koń jest narzędziem pracy a nie „pańskich” fanaberii. Chyba inni uważali, że się wynosi ponad nich.
Teraz to się zmieniło, a poza tym, kiedy w śmigusa jedzie na koniu polewać panny, to wszystkie jego… uppps, tylko, że ma żonę;-))
Dzików nie spotkałam, jakąś sarnę Jacek wypatrzył, ale jako przedsiębiorczy młody człowiek mógł  przerobić zwykłą kozę, jak Sami Swoi zrobili dzika ze świniaka, to on potrafiłby nosorożca ze starego kaloryfera. Spotkaliśmy za to beztrosko leżącą sobie w krzakach starą wersalkę. Gdyby była to droga przelotowa A1, A2, czy coś, pomyślałabym, że ma znaczenie użytkowe, dla przejeżdżających tam panów i oczekujących pań. Leżąc przy polnej drodze musiała być zabiegiem artystycznym jakiegoś awangardowego lokalnego artysty, który podarował kanapie drugie życie na łonie przyrody, szkoda tylko, że odbiorcy sztuki - tacy jak my - nie widzieliśmy w tym natchnienia twórcy, tylko pure nonsens zwykłego śmieciarza.
Na wypadek, jakby nam się miało nudzić, był z nami źrebak. W porywach skakał na mnie – chyba przez zazdrość, że  matkę absorbuję.
Nie miałam pointy tego postu, mój mąż zaproponował taki – ponoć Kaligula zrobił swojego konia senatorem… uznajmy to za dowcip pure nonsens, piąta rano, to też pure nonsens, no nie?

Nie wzięłam aparatu i nie mam zdjęcia wschodu słońca;-((

 

piątek, 2 sierpnia 2013

O koniku - szkodniku leśnym

Pewnie nikt z Was nie pamięta takiego artykułu Adama Wajraka w Gazecie Wyborczej z 1998 roku, a było to tak:
W 1997 zupełnym przypadkiem trafiliśmy do Komorza koło Czaplinka na plac biwakowy przy klubie wędkarskim.
Nigdy nie zapomnę tego miejsca, gdzie komary żarły jak nosorożce, gdzie wieczorami śpiewali i grali najlepsi gitarzyści i fleciści jakich kiedykolwiek poznałam, a potem wiele razy widziałam w TV (pan Stefan, flecista z Brathanków – uroczy człowiek) a atmosfera była taka, że wracałam tam kilkakrotnie.
Oczywiście, były też konie, w stajni u Pana Romana. 
Pan Roman miał talent nie tylko do koni, waletowali u niego taacy chłopacy, że gdybym miała naście lat, to umarłabym z miłości. Przystojni i inteligentni przy tym. Pamiętam, jak rozmawiałam z jednym o muzyce Ennio Morricone.
Ale co z tym Wajrakiem i konikiem – jeździliśmy po lesie, super było, raz sarna chciała mnie staranować, raz galopowaliśmy z 5 kilometrów w jednym ciągu,  ale nasz prowadzący jazdę, jak tylko zobaczył ślady leśników, robił piruet na zadzie i w długą… nie wiedziałam, co jest grane, aż tu pewnego jesiennego dnia widzę w Wyborczej artykuł, gdzie Adam Wajrak (znany przyrodnik i dziennikarz zarazem) broni  (i tu mogę pomylić imię - sorrki) Jędrka od pana Romana ze stajni, któremu postawił sąd w Szczecinku zarzut, że … jeździł koniem po lesie.
Okazało się, że dla leśników w gminie Czaplinek nie ma nic gorszego niż… koń!! Straszny szkodnik naszych pól i lasów!!!!
Cholera jedna, pomyślałam sobie, a te auta (kładów jeszcze wtedy nie było) wjeżdżające w lasy, a ludzie wyrzucający tam swoje śmieci?!?! Nie, to koń jest wart procesu w sądzie!?
 Wiecie, jaki był wyrok - uznano, że ten Jędrek jest winny, tylko, że sąd odstąpi od wymierzenia kary.
Mam nadzieję, że stajnia pana Roman ma się dobrze, a leśnicy przestali podjadać halucynogenne grzybki;-), ciekawe jak tam komary w tym roku.





czwartek, 1 sierpnia 2013

Ten testosteron ich kiedyś wykończy

Ponoć artyści muszą mieć zawyżoną samoocenę, inaczej nie mieliby w sobie siły twórczej i uporu w pokonywaniu przeciwności, ale żeby tak prawie każdy facet sądził, że jest artystą w dowolnie wybranej przez siebie dziedzinie?
Pierwszy raz dostrzegłam tę męską dolegliwość u pewnego Zbyszka, który pojawił się w Zbrosławicach. Powiedział, że skończył AWF, więc sport nie jest mu obcy, jeździectwo, to sport, czyli zna się na tym.
Dzielili nas (chętnych na jazdę) na dwie grupy – dołączyłam do tej ze Zbyszkiem – będzie ostrzej (pomyślałam). Tylko po co ta ośmioletnia dziewczynka też się tam pcha? – nawet na konia musiała wsiadać ze snopka siana, bo nie sięgała.
Wreszcie zaczynamy,  nasz adept Wychowania Fizycznego ogląda sobie stopy i przymierza, którą lepiej wsadzić w strzemię, hmm, ciekawe, ma coś z butami, może ciasne, a może zrobi pokaz jazdy cyrkowej, na AWFie uczyli?
 Instruktorka poturlała się do niego, poradzić, w którą stronę lepiej się siedzi na koniu.
Potem miotał się na tej kobyle, używając wszystkich swoich wysportowanych mięśni i jakoś nie mógł dogonić ośmioletniej dziewczynki, która miała mięśnie małe, ale wiedziała jak je użyć. Jego frustracja udzieliła się także koniowi, który na koniec użarł w zad tego od dziewczynki.
Zbyszek nie był jednak jedynym przypadkiem ostrego ataku testosteronu, innego „pacjenta” spotkałyśmy wraz z Karoliną w Mirowie. Siodłamy konie - jedzie rowerem facet – chyba robotnik do wywózki gnoju, na ułana nie wyglądał. A tu upps i facet zostaje dołączony do nas. Wyjeżdżamy, po 100 metrach widzę, że gość nie ma pojęcia o jeździectwie. Anglezować nie umie, a właściwie umie, tylko zamiast w kłusie, to w galopie mu wychodzi… proponuję mu powrót do stajni, bo godzinnego terenu jego klejnoty rodzinne mogą nie wytrzymać. Uparł się, że on tylko ze mną… no cóż, każdy ma wolną wolę ale wolałabym ułana...
Kiedy jechałam jako czołowa, jeszcze dawałam radę – bo nie widziałam, co dzieje się z gościem, kiedy jednak zamieniłam się miejscami z córką, to zaczęło robić mi się niedobrze. Facetem bujało niczym żaglówką podczas sztormu, tłukł się o siodło jak kafar wbijający falochrony na Bałtyku… matko, co myśmy mu zrobiły?!?! A jak oskarży nas o pozbawienie męskości? Matka z córką – jako sekta drapieżnych kobiet?

Wiecie, że on nie spadł! Mało, następnym razem pytał się, kiedy znowu będą te dwie panie, bo z nimi mu najlepiej wychodzi… dużo galopują (wiadomo, w kłusie najłatwiej o kogel- mogel z testosteronu) i w ogóle;-)