... i do szabli i do szklanki. No całkiem tak wychodzi;-)
Mój tegoroczny pobyt nad Balatonem sponsorowały kontakty z końmi (szable
zastąpiły łuki - ale o tym potem) i ze świetnym i tanim węgierskim winem.
Wybrałam się do
położonej na obrzeżu Kesztele stajni i pojechałam z sympatycznym chłopakiem w
teren. Chłopak mówił znośnie po angielsku, co było bezcenne, gdyż godzina
milczenia w języku węgierskim byłaby torturą (jakkolwiek jest to milczenie
łatwiejsze niż we włoskim, gdzie chociaż potrafię powiedzieć uno, duo …). Teren przypominał mi nasz
ojczysty, trochę Jury z karłowatymi sosenkami na piaszczystych łachach, trochę
z solidnych śląskich lasów. Ludzie mili, trochę po niemiecku, trochę rękami i
nogami, pożyczyli mi nawet czapsy (zapomniałam butów haha). Główny szef- typowy
stary wyjadacz stajenny, który stracił zęby na żuciu puślisk i nachrapników, żylasty
jak stara szkapa, z żółtymi zębami od
papierosów ( ooo w ostatnim poście o tym wspominałam haha – no to typowo,
trzyma fason) i wszystko było fajne, tylko jedna migawka… kątem oka złapany
obraz, reszta w domyśle, mianowicie koń zamknięty w ciemnej celi, tylko małe
zakratowane okienko, koń kiwający się jak dziecko w sierocińcu, koń zamknięty „za
karę”? Ogier, którego wypuszczają tylko na pokrycie klaczy? Jakiś okropny wałach,
który gryzie i kopie?
Ten jedyny obraz zakłócił mój
spokój i urok miejsca i jazdy.
... i ten osamotniony
Ładne fotki zrobiłaś. Widać na nich, że kochasz konie, że Twoje życie zaplątane jest w końska grzywę, że słyszysz nawet szept konia, że je rozumiesz, że są twymi przyjaciółmi. Nawet ten samotny na drugim zdjęciu zobaczył dzięki Tobie nadzieję...
OdpowiedzUsuńSamA