Chciałam zareklamować książkę, a właściwie dwie.
Był sobie raz pewien Anglik Jerome, który napisał
tylko dwie książki za to jaaaakie śmieszne.
O jednej pewnie wielu
słyszało „Trzech panów na łódce, nie licząc psa”, nic tam co prawda o koniach
ale i tak warto czytać i świetny film w latach 70-tych z tego anglikom wyszedł.
Za to druga część dotyczy podróży owych trzech facetów po
Niemczech (Three men on the Bummel) – nie, nie na koniach, na rowerach… ale,
ale.. w Berlinie sobie tour dorożką zamówili (już 120 lat temu była to
popularna forma zwiedzania tego rozległego miasta;-).
Oto próbka talentu
pisarskiego owego Jerome’go (tłumaczenie z angielskiego po trosze moje po
trosze skorzystałam z P. Szwajcera, który w 2007 świetnie książkę przetłumaczył
na polski), oryginalny tekst dodam w komentarzu.
Portier hotelowy poleciał nam pewnego dorożkarza, który
zapewniła nas, że zobaczymy wszystko, co wartościowe, w Berlinie w możliwie
najkrótszym czasie.
Facet zjawił się po nas o 9 rano i prezentował sobą wszystko,
czego pragnęliśmy. Był bystry, inteligentny, doinfirnowany, mówił prostym
niemieckim i znał parę słówek angielskich, którymi okazjonalnie ubarwiał swoje
wypowiedzi.
Nie obwiniam gościa, że na niego trafiliśmy, ale niestety
jego koń był najbardziej antypatyczną kreaturą, jaka stanęła na naszej drodze.
Zapałał do nas antypatią momentalnie, kiedy tylko nas
zobaczył. Ja napatoczyłem się pierwszy. Zlustrował mnie od stóp po czubek głowy
chłodnym, szklistym wzrokiem i coś zagaił obracając się do kolegi z sąsiedniej
dorożki. Wiedziałem, co powiedział. Miał taki ekspresyjny pysk i nawet nie troszczył
się o ukrycie obrzydzenia – „ Ciekawe stworzenia pojawiają się tu latem, nie
sądzisz?”
W tym momencie pojawił się na podjeździe Jerzy. Koń znowu
odwrócił głowę i zmierzył go wzrokiem. Pierwszy raz widziałem zwierzę, które
miałoby tak gibką szyję. Raz spotkałem żyrafę, która robiła takie triki ze
swoją szyją, że klękajcie narody, ale on był chyba lepszy. Był niczym nocna mara po gorącym dniu na
wyścigach w Ascot, zakończonym długą kolacją dla sześciu przyjaciół, zakrapianą
tym i tamtym. Nie zdziwiłbym się, gdyby wytknął głowę miedzy swoimi tylnymi
nogami tylko po to, by lepiej mi się przyjrzeć. Widok Jerzego rozbawił go
jeszcze bardziej. „To fascynujące” – odezwał się do kumpla – „Musi być jakieś
specjalne miejsce, gdzie hodują takie egzemplarze”, i jak gdyby nigdy nic
zaczął odganiać jęzorem muchy z lewej łopatki. Ja natomiast zacząłem się
zastanawiać, czy matka nie porzuciła go w źrebięctwie a dalszą edukacją zajęła się jakaś kotka.
Usadowiliśmy się z Jerzym w dorożce i czekali na Harrisa. Pojawił
się chwilę później. Moim zdaniem prezentował się przyzwoicie w białym,
flanelowym sportowym garniturze. Koń jednak był innego zdania - zagregował
okrzykiem: “Gott in Himmel!”, co jest typowe dla wszystkich tutejszych koni,
poczym ruszył ostro we Fridrich Strasse, zostawiając na chodniku Harrisa i
woźnicę. Woźnica co prawda wołał, aby się zatrzymał, ale koń machnął tylko
ogonem. Ruszyli za nami biegiem, dogonili na rogu Dorotheen Strasse. Co
właściciel powiedział koniowi, nie złapałem, mówił szybko i na dodatek po
niemiecku. Parę fraz jednak pamiętam -
tłumaczył mu, że muszą jakoś zarabiać na życie, że swoje opinie koń powinien
zachować dla siebie, że jest niewdzięczny, bo póki ma pełen żłób, to go nic nie
obchodzi.
Koń przerwał tę litanię, szybkim skrętem w Dorotheen St.
Wyraźnie dał do zrozumienia aby woźnica się zamknął i jeśli muszą już to robić,
to chociaż w bocznych uliczkach. W okolicy Bramy Brandenburskiej woźnica ściągnął
wodze, zawinął wokół bata i zszedł z kozła aby opowiedzieć o
Sehenswurdichkeiten w Berlinie. Przewodnik z werwą zaczął od Tiergarten,
przeszedł do opowieści o wymiarach Reichstagu, wysokości, szerokości… ilości
kamieni. Kiedy temat zahaczył o historię samej bramy, ile piaskowca, jakie
ateńskie świątynie wpłynęły na jej charakter, koń pochłonięty do tej pory lizaniem
swoich pęcin (kocie wychowanie), obrócił głowę, nie powiedział słowa,
wystarczyło, że spojrzał.
Przewodnik wyraźnie
się stracił, powiedział jeszcze, że brama naśladuje starogrecki „propierdel”
(przynajmniej tak to zabrzmiało). Dla konia było to jednak zbyt wiele, ruszył
aleją Pod Lipami, i nic nie mogło odwieść go od trasy „Pod Lipami”. Właściciel
próbował perswadować mu ten kierunek, nic, tylko z jego wzruszania łopatkami
można było wyczytać: „Pokazałeś już Bramę? Tak?, i starczy, poza tym, ty nie
wiesz o czym mówisz, a nawet jakbyś wiedział, to oni i tak cię nie zrozumieją,
bo mówisz po niemiecku”.
Tak wyglądało wzdłuż całej alei Unter den Linden, Koń
zatrzymywał się tylko na czas potrzebny do poznania nazwy i zrobienia zdjęcia
danej budowli.
„Wszystko czego turyści pragną – zdawał się mówić – to to, by po
powrocie pochwalić się znajomym, czego to nie widzieli. Wszystkie te liczby,
daty, nazwiska zapominają po pięciu minutach, a jeśli nie daj Boże
zapamiętają, to świadczy tylko o pustce
w ich głowach. Lepiej pospieszmy się na lunchyk w miłej stajence”.
Dziś, z perspektywy
czasu, myślę, że ta stara chabeta miała rację.
Tylko czemu wtedy klęliśmy na nią zamiast błogosławić?
The hotel porter
OdpowiedzUsuńintroduced us to a droschke driver, under whose guidance, so
he assured us, we should see everything worth seeing in the
shortest possible time.The man himself, who called for us at
nine o’clock in the morning, was all that could be desired. He
was bright, intelligent, and well-informed; his German was
easy to understand, and he knew a little English with which to
eke it out on occasion. With the man himself there was no fault
to be found, but his horse was the most unsympathetic brute I
have ever sat behind.
He took a dislike to us the moment he saw us. I was the first
to come out of the hotel. He turned his head, and looked me
up and down with a cold, glassy eye; and then he looked across
at another horse, a friend of his that was standing facing him.
I knew what he said. He had an expressive head, and he made
no attempt to disguise his thought.
He said:
“Funny things one does come across in the summer time,
don’t one?”
George followed me out the next moment, and stood behind
me. The horse again turned his head and looked. I have never
known a horse that could twist himself as this horse did. I have
seen a camelopard do trick’s with his neck that compelled one’s
attention, but this animal was more like the thing one dreams
of after a dusty days at Ascot, followed by a dinner with six
old chums. If I had seen his eyes looking at me from between
his own hind legs, I doubt if I should have been surprised. He
seemed more amused with George if anything, than with myself.
He turned to his friend again.
“Extraordinary, isn’t it?” he remarked; “I suppose there
must be some place where they grow them”; and then he
commenced licking flies off his own left shoulder. I began to
wonder whether he had lost his mother when young, and had
been brought up by a cat.
George and I climbed in, and sat waiting for Harris. He
came a moment later. Myself, I thought he looked rather neat.
He wore a white flannel knickerbocker suit, which he had had
made specially for bicycling in hot weather; his hat may have
been a trifle out of the common, but it did keep the sun off.
The horse gave one look at him, said “Gott in Himmel!” as
plainly as ever horse spoke, and started off down Friedrich
Strasse at a brisk walk, leaving Harris and the driver standing
on the pavement. His owner called to him to stop, but he took
no notice. They ran after us, and overtook us at the corner of
the Dorotheen Strasse. I could not catch what the man said to
the horse, he spoke quickly and excitedly; but I gathered a few
phrases, such as:
“Got to earn my living somehow, haven’t I? Who asked for
your opinion? Aye, little you care so long as you can guzzle.”
The horse cut the conversation short by turning up the Dorotheen
Strasse on his own account. I think what he said was:
“Come on then; don’t talk so much. Let’s get the job over,
and, where possible, let’s keep to the back streets.”
Opposite the Brandenburger Thor our driver hitched the
reins to the whip, climbed down, and came round to explain
things to us. He pointed out the Thiergarten, and then descanted
to us of the Reichstag House. He informed us of its exact
height, length, and breadth, after the manner of guides. Then
he turned his attention to the Gate. He said it was constructed
of sandstone, in imitation of the “Properleer” in Athens.
cdn.
At this point the horse, which had been occupying its leisure
Usuńlicking its own legs, turned round its head. It did not say anything,
it just looked.
The man began again nervously. This time he said it was an
imitation of the “Propeyedliar.”
Here the horse proceeded up the Linden, and nothing would
persuade him not to proceed up the Linden. His owner expostulated
with him, but he continued to trot on. From the way
he hitched his shoulders as he moved, I somehow felt he was
saying:
“ They’ve seen the Gate, haven’ t they? Very well, that’s
enough. As for the rest, you don’t know what you are talking
about, and they wouldn’t understand you if you did. You talk
German.”