czwartek, 31 lipca 2014

Końska mądrość z Berlina

Chciałam zareklamować  książkę, a właściwie dwie.
Był sobie raz pewien Anglik Jerome, który napisał tylko dwie książki za to jaaaakie śmieszne.
 O jednej pewnie wielu słyszało „Trzech panów na łódce, nie licząc psa”, nic tam co prawda o koniach ale i tak warto czytać i świetny film w latach 70-tych z tego anglikom wyszedł.
Za to druga część dotyczy podróży owych trzech facetów po Niemczech (Three men on the Bummel) – nie, nie na koniach, na rowerach… ale, ale.. w Berlinie sobie tour dorożką zamówili (już 120 lat temu była to popularna forma zwiedzania tego rozległego miasta;-).
 Oto próbka talentu pisarskiego owego Jerome’go (tłumaczenie z angielskiego po trosze moje po trosze skorzystałam z P. Szwajcera, który w 2007 świetnie książkę przetłumaczył na polski), oryginalny tekst dodam w komentarzu.

Portier hotelowy poleciał nam pewnego dorożkarza, który zapewniła nas, że zobaczymy wszystko, co wartościowe, w Berlinie w możliwie najkrótszym czasie.
Facet zjawił się po nas o 9 rano i prezentował sobą wszystko, czego pragnęliśmy. Był bystry, inteligentny, doinfirnowany, mówił prostym niemieckim i znał parę słówek angielskich, którymi okazjonalnie ubarwiał swoje wypowiedzi.
Nie obwiniam gościa, że na niego trafiliśmy, ale niestety jego koń był najbardziej antypatyczną kreaturą, jaka stanęła na naszej drodze.
Zapałał do nas antypatią momentalnie, kiedy tylko nas zobaczył. Ja napatoczyłem się pierwszy. Zlustrował mnie od stóp po czubek głowy chłodnym, szklistym wzrokiem i coś zagaił obracając się do kolegi z sąsiedniej dorożki. Wiedziałem, co powiedział. Miał taki ekspresyjny pysk i nawet nie troszczył się o ukrycie obrzydzenia – „ Ciekawe stworzenia pojawiają się tu latem, nie sądzisz?”
W tym momencie pojawił się na podjeździe Jerzy. Koń znowu odwrócił głowę i zmierzył go wzrokiem. Pierwszy raz widziałem zwierzę, które miałoby tak gibką szyję. Raz spotkałem żyrafę, która robiła takie triki ze swoją szyją, że klękajcie narody, ale on był chyba lepszy.  Był niczym nocna mara po gorącym dniu na wyścigach w Ascot, zakończonym długą kolacją dla sześciu przyjaciół, zakrapianą tym i tamtym. Nie zdziwiłbym się, gdyby wytknął głowę miedzy swoimi tylnymi nogami tylko po to, by lepiej mi się przyjrzeć. Widok Jerzego rozbawił go jeszcze bardziej. „To fascynujące” – odezwał się do kumpla – „Musi być jakieś specjalne miejsce, gdzie hodują takie egzemplarze”, i jak gdyby nigdy nic zaczął odganiać jęzorem muchy z lewej łopatki. Ja natomiast zacząłem się zastanawiać, czy matka nie porzuciła go w źrebięctwie a dalszą  edukacją  zajęła się jakaś kotka.
Usadowiliśmy się z Jerzym w dorożce i czekali na Harrisa. Pojawił się chwilę później. Moim zdaniem prezentował się przyzwoicie w białym, flanelowym sportowym garniturze. Koń jednak był innego zdania - zagregował okrzykiem: “Gott in Himmel!”, co jest typowe dla wszystkich tutejszych koni, poczym ruszył ostro we Fridrich Strasse, zostawiając na chodniku Harrisa i woźnicę. Woźnica co prawda wołał, aby się zatrzymał, ale koń machnął tylko ogonem. Ruszyli za nami biegiem, dogonili na rogu Dorotheen Strasse. Co właściciel powiedział koniowi, nie złapałem, mówił szybko i na dodatek po niemiecku. Parę fraz  jednak pamiętam - tłumaczył mu, że muszą jakoś zarabiać na życie, że swoje opinie koń powinien zachować dla siebie, że jest niewdzięczny, bo póki ma pełen żłób, to go nic nie obchodzi.
Koń przerwał tę litanię, szybkim skrętem w Dorotheen St. Wyraźnie dał do zrozumienia aby woźnica się zamknął i jeśli muszą już to robić, to chociaż w bocznych uliczkach. W okolicy Bramy Brandenburskiej woźnica ściągnął wodze, zawinął wokół bata i zszedł z kozła aby opowiedzieć o Sehenswurdichkeiten w Berlinie. Przewodnik z werwą zaczął od Tiergarten, przeszedł do opowieści o wymiarach Reichstagu, wysokości, szerokości… ilości kamieni. Kiedy temat zahaczył o historię samej bramy, ile piaskowca, jakie ateńskie świątynie wpłynęły na jej charakter, koń pochłonięty do tej pory lizaniem swoich pęcin (kocie wychowanie), obrócił głowę, nie powiedział słowa, wystarczyło, że spojrzał.
 Przewodnik wyraźnie się stracił, powiedział jeszcze, że brama naśladuje starogrecki „propierdel” (przynajmniej tak to zabrzmiało). Dla konia było to jednak zbyt wiele, ruszył aleją Pod Lipami, i nic nie mogło odwieść go od trasy „Pod Lipami”. Właściciel próbował perswadować mu ten kierunek, nic, tylko z jego wzruszania łopatkami można było wyczytać: „Pokazałeś już Bramę? Tak?, i starczy, poza tym, ty nie wiesz o czym mówisz, a nawet jakbyś wiedział, to oni i tak cię nie zrozumieją, bo mówisz po niemiecku”.
Tak wyglądało wzdłuż całej alei Unter den Linden, Koń zatrzymywał się tylko na czas potrzebny do poznania nazwy i zrobienia zdjęcia danej budowli.
„Wszystko czego turyści pragną – zdawał się mówić – to to, by po powrocie pochwalić się znajomym, czego to nie widzieli. Wszystkie te liczby, daty, nazwiska zapominają po pięciu minutach, a jeśli nie daj Boże zapamiętają,  to świadczy tylko o pustce w ich głowach. Lepiej pospieszmy się na lunchyk w miłej stajence”.  
Dziś, z perspektywy czasu, myślę, że ta stara chabeta miała rację.

Tylko czemu wtedy klęliśmy na nią zamiast błogosławić?

2 komentarze:

  1. The hotel porter
    introduced us to a droschke driver, under whose guidance, so
    he assured us, we should see everything worth seeing in the
    shortest possible time.The man himself, who called for us at
    nine o’clock in the morning, was all that could be desired. He
    was bright, intelligent, and well-informed; his German was
    easy to understand, and he knew a little English with which to
    eke it out on occasion. With the man himself there was no fault
    to be found, but his horse was the most unsympathetic brute I
    have ever sat behind.
    He took a dislike to us the moment he saw us. I was the first
    to come out of the hotel. He turned his head, and looked me
    up and down with a cold, glassy eye; and then he looked across
    at another horse, a friend of his that was standing facing him.
    I knew what he said. He had an expressive head, and he made
    no attempt to disguise his thought.
    He said:
    “Funny things one does come across in the summer time,
    don’t one?”
    George followed me out the next moment, and stood behind
    me. The horse again turned his head and looked. I have never
    known a horse that could twist himself as this horse did. I have
    seen a camelopard do trick’s with his neck that compelled one’s
    attention, but this animal was more like the thing one dreams
    of after a dusty days at Ascot, followed by a dinner with six
    old chums. If I had seen his eyes looking at me from between
    his own hind legs, I doubt if I should have been surprised. He
    seemed more amused with George if anything, than with myself.
    He turned to his friend again.
    “Extraordinary, isn’t it?” he remarked; “I suppose there
    must be some place where they grow them”; and then he
    commenced licking flies off his own left shoulder. I began to
    wonder whether he had lost his mother when young, and had
    been brought up by a cat.
    George and I climbed in, and sat waiting for Harris. He
    came a moment later. Myself, I thought he looked rather neat.
    He wore a white flannel knickerbocker suit, which he had had
    made specially for bicycling in hot weather; his hat may have
    been a trifle out of the common, but it did keep the sun off.
    The horse gave one look at him, said “Gott in Himmel!” as
    plainly as ever horse spoke, and started off down Friedrich
    Strasse at a brisk walk, leaving Harris and the driver standing
    on the pavement. His owner called to him to stop, but he took
    no notice. They ran after us, and overtook us at the corner of
    the Dorotheen Strasse. I could not catch what the man said to
    the horse, he spoke quickly and excitedly; but I gathered a few
    phrases, such as:
    “Got to earn my living somehow, haven’t I? Who asked for
    your opinion? Aye, little you care so long as you can guzzle.”
    The horse cut the conversation short by turning up the Dorotheen
    Strasse on his own account. I think what he said was:
    “Come on then; don’t talk so much. Let’s get the job over,
    and, where possible, let’s keep to the back streets.”
    Opposite the Brandenburger Thor our driver hitched the
    reins to the whip, climbed down, and came round to explain
    things to us. He pointed out the Thiergarten, and then descanted
    to us of the Reichstag House. He informed us of its exact
    height, length, and breadth, after the manner of guides. Then
    he turned his attention to the Gate. He said it was constructed
    of sandstone, in imitation of the “Properleer” in Athens.
    cdn.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. At this point the horse, which had been occupying its leisure
      licking its own legs, turned round its head. It did not say anything,
      it just looked.
      The man began again nervously. This time he said it was an
      imitation of the “Propeyedliar.”
      Here the horse proceeded up the Linden, and nothing would
      persuade him not to proceed up the Linden. His owner expostulated
      with him, but he continued to trot on. From the way
      he hitched his shoulders as he moved, I somehow felt he was
      saying:
      “ They’ve seen the Gate, haven’ t they? Very well, that’s
      enough. As for the rest, you don’t know what you are talking
      about, and they wouldn’t understand you if you did. You talk
      German.”

      Usuń