Zarzucono
mi, że za mało napisałam o samej jeździe z tym przystojnym panem Mirkiem, co to
od orkiestry powinien dostać ”... dla przystojnego pana Mirka - pucio, pucio”, uzupełniam więc przekaz o pewne
szczegóły.
Po
pierwsze to miał wielkiego, czarnego konia a ja drobną siwą arabkę. Po drugie
jechaliśmy po górkach, dółkach, znowu górkach i znowu dółkach – jak na
karuzeli. Tylko fazy nam się nie zgrywały, bo on susami a ja dreptakiem na krótszych
arabskich nóżkach - ale jakich
zwinnych!! Nawet menueta by zatańczyły, nie mówiąc o Jeziorze Łabędzim, co to
byle arabkowaty patałach potrafi. Szło nam więc w innym rytmie, ale zgodnie
jeśli chodzi o kierunek, do momentu ostatniej kałuży, której jego wielki ogier
przejść nie chciał (a może był jednak wałachem?? Pod ogon nie zajrzałam), a arabek
i owszem – nie chodzi, że pod ogonem był obejrzany, tylko że przeszedł przez ocean tej kałuży. Więc mój
Apollo został na drugim brzegu, próbując w te i wewte, prośbą i bacikiem. I tak
woda nas rozdzieliła jak Tristana i Izoldę… on mógł sprać tego swojego rumaka- no taki wstyd! Przed kobietą!! Wolę
nie wiedzieć co nastąpiło potem, wróciłam sama do stajni- z tarczą i cnotą… no
cnoty to już nie miałam od jakiegoś czasu;-) ale to już zupełnie inna historia...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz