Kiedy
mój wujek z tego kieleckiego zadupia miał 150 lat a ja sześcioletniego syna i
duży zapał do jazdy konnej, zarządziłam wyprowadzenie wspominanego ostatnio
kasztana ze stajni i … wlazłam na niego… postanowiłam pojeździć. Nie przewidziałam
jednego, że koń, który nigdy nie chodził pod siodłem, może nie mieć pojęcia o
tych magicznych sygnałach, co to łydkami, dosiadem, itp. Zostało jedynie
cmokanie, czyli odgłos ludzki – gębowy.
Jak
konik spokojny (tym razem) zajechał ze mną w pole, chciałam zawrócić a on nic,
ja go łydkami, piętami, pupą, a on stoi w tej gryce jak dupa i żre… i nic ni
rozumie z sygnałów, jakie mu wysyłam. Po prostu mówił innym językiem niż ja.
Kiedy
jakoś wróciłam zapragnął na konika wsiąść mój w/w syn. Wlazł i owszem, ale
złazić już nie musiał – koń sam go „zsadził”, kiedy wujcio podekscytowany
ułańskimi wyczynami „miastowych” strzelił batem za zadem konia.
Na
koniec gospodarz postanowił sam zademonstrować woltyżerskie wyczyny, prawdziwie
woltyżerskie, zważywszy, ze miał okulawioną nogę i chodził o kulach.
Wlazł
na sąg drewna, wdrapał się na szkapę, pojechał w pole, ja ryp na kolana i do
wszystkich możliwych świętych o łaskę mądrości dla niego błagam, wujek nic –
chyba święci skąpi i nie szastają łaskami na lewo i prawo. Łaska miłosierdzia
spłynęła natomiast na konia, nie wywalił wujka, łamiąc mu drugą nogę, nawet nie
poniósł tym razem.
Wnioski
– koń z urodzenia jest ciemny (szczególnie lipicanery) a potem dopiero dostaje
oświecenia. Człowiek może nigdy go nie dostać i pcha się nawet o kulach w
opały.