Ten kraj mnie nie podnieca, szczególnie
od momentu, kiedy tam spędziłam parę tygodni, kiedy chcieli mnie rozjechać na
każdej ulicy, kiedy dawali obrzydliwie słodko - rozmemłane pieczywo (zawsze z
zamrażarki, nigdy chrupiące i świeże), ciasta jak przesłodzone torty a
hot-dog chciał mnie otruć.
Na listopadowym spotkaniu Comeniusa
poznałam pewną drobną, ładną, młodą Angielkę.
Jak się okazało mamy coś wspólnego ze sobą (niestety nie młodość,
drobność, ładność???) I nawet nie angielski akcent – actually her English disepointed me
a bit, I remember an English professor, who spoke such English….. like Queen Elizabeth.
Wspólną pasją były konie i tu wspólność
już się tu kończyła.
Ja – dziecko ziemi i wiatru, jeżdżę
gdzie mnie oczy poniosą, na czym tylko zapragnę i nawet siodła mi nie trzeba.
Ona elegancko, frak, cylinder, biały
żabot, koń kupowany w Hannoverze w Niemczech, gdzie najlepsze konie do dresagu
mają.
Ja zwiedziłam wszystkie okoliczne lasy,
ona nie opuściła parcoursu, ja - może raz siedziałam na koniu droższym niż
10tyś złotych, ona na tańszym niż 10 tyś funtów nie siada. Ona wygrywała prestiżowe
zawody, ja na amatorskich dostarczyłam rozrywki paru znajomym… raz;-)
Obie jesteśmy szczęśliwe, będąc na swoich
miejscach w życiu.
Zaprosiłam ją do Polski, do lasów zwiedzanych z
końskiego grzbietu… tego Anglia jej nie da.
PS nie mam jej zdjęcia na koniu, ale jak się dorobię - to zamieszczę;-))