Ale się działo… Aldonka jeździła na Aldonce, szwendały się tumany
kurzu i dzieci… Nie, dzieci były tabuny, koni też, spłoszonych przez jednego
psa safandułę a może właściciela tumana, właściciela psa znaczy, ale tumana, że
nie przewidział konsekwencji, czyli gleby… (szkoda, że w wydaniu małej
dziewczynki, bo pewnie zniechęci się do jeździectwa;-(
Na mnie koń pluł (jak on ten łeb potrafi nawykręcać) ale byłam
twarda i jechałam jak wmurowana.. a może zamurowana, chyba raczej tak… Kiedyś na tym koniu w terenie zrobiłam dystans dwa razy większy niż inni, bo tak się
wiercił. Dobrze, że mi dopłacać nie kazali.
Wracając do małych dzieci, a konkretnie mojej wnuczki i psów:
pytanie Alusi: czy do lekarza dla psów
chodzą także koniki?… Alusia jest fanką koników, a w szczególności wywoływanej
już dzisiaj Aldonki – na której, mimo swojego skromnego wieku – 3-lat, parę
razy już jeździła (o Aldonce pisałam już kiedyś – najambitniejszym koniku wśród
małych koników;-) Więc połączenie koników i psów przypomniało mi historię o
atawizmach.
Miałam psa Pajdę – super suczkę wilczura, którą zabierałam do
stajni. Nie szczekała na konie, biegała tylko wokół tych siodłanych, zaganiała
je do stada. I wszystko szło super do momentu… galopów. Wtedy w koniach budził się atawizm ściganej
zwierzyny, zaczynały się wierzgi, barany. Razu pewnego jedna dziewczyna nawet
spadła. Za to pies po takiej gonitwie mało nie zdechł, miał krótsze nóżki niż
konie, co owocowało zapaścią układu oddechowo-krążeniowego (ale mądre medyczne okreslenie
użyłam). Więcej psa na spacer nie brałam.
Dzisiaj w kurzu instruktorki nie było widać, a ja głucha jestem,
to słychać też nie było i może dzięki temu taką udaną jazdę miałam;-))