niedziela, 13 listopada 2016

Koń galopujący w nieznanym kierunku wylądował na czerwonym dywanie



Zobaczyłam w telewizorze film War Horse, zrobiony przez S. Spielberga (!!!) – trzy razy to sprawdzałam, z niedowierzaniem… najpierw było słodko jak w HanaBarbara, potem jakieś okopy I Wojny Światowej -okropne sceny z przerażonym koniem w błocie i splątanymi drutami kolczastymi, które go uwięziły. Pomiędzy tym żałosna scena szarży kawalerii na karabiny maszynowe- najpierw wszystkie, powtarzam, wszystkie! konie dopadające  okopy wroga są bez jeźdźców- to ci dopiero ciekawostka… Następne ujęcie przedstawia z lotu… drona (dawniej ptaka) pole bitwy, na którym leżą równomiernie porozrzucane ciała koni i znowu ani jednego jeźdźca… hmmm  Dziwne to było i tandetne (drugi raz sprawdziłam reżysera).
Splot niewiarygodnych wydarzeń np.: wojsko niemieckie nie potrzebowało koni- kazało je pozabijać (takiego marnotrawstwa w życiu nie widziałam) spowodował, że koń (a nawet dwa, bo one bardzo się lubiły) trafiają do francuskiego gospodarstwa.  Jak to na wojnę przystało – jest i  rewizja w poszukiwaniu jedzenia i wszystkiego… gdzie na tę okazję został ukryty nasz koń, a nawet dwa?? Nie zgadniecie:  na poddaszu w sypialni pewnej nastolatki… HanaBarbara wraz z Disneyem by tego nie wymyślili… Ale cóż po takiej szelmowskiej akcji ratowania koni (oficer przeszukujący gospodarstwo miał coś ze słuchem- nie skojarzył hałasu z tupotem kopyt.. a może  nie wyobrażał sobie (jak i ja), że można dwa konie wąskimi schodami wtarabanić na poddasze i zrobić to w ciągu około 10 minut.. bo tyle mogło minąć od momentu zobaczenia nadjeżdżającego auta a wejścia Niemców do domu), gdy w następnym ujęciu bohaterka dosiada tego uratowanego konia (nie, już nie jest na strychu, zlazł sobie;-)) i wjeżdża galopem na wzgórze wprost we wraże ręce.  Niemcybowiem ganiają tam za czyimiś kurami i inną zwierzyną. Staram sobie to wyobrazić- wiem, że jest wróg w mojej okolicy, dopiero co opuścił mój dom, a ja radośnie jadę, gdzie oczy poniosą i nie zastanawiam się, za którą górką na niego wpadnę…
Po tym następuje  przejmująco wzruszająca scena obierania konia  z tych kolczastych drutów, gdzie ramię w ramię jeden Anglik i jeden Niemiec, wylazłszy z wrogich okopów przecinali kleszczami druty. Niemiec rozmawiał z Anglikiem po angielsku - co nie dziwiło, w sumie jest to naród kształcony (Anglik po niemiecku pewnie nie umiał, co też nie dziwiło), ale jak tenże Niemiec zaczął wołać po angielsku do swoich druhów, prosząc ich o kolejne nożyce, to  mnie dziwić zaczęło i znowu sprawdziłam autora… nadal w opisie filmu tkwił S. Spielberg. 
Jakoś dotrwałam do końca po romantycznej scenie w szpitalu polowym, gdzie opatrywano koniowi rany (najpierw chcieli go tam zastrzelić- widać to jest normalne strzelanie do koni między szpitalnymi łóżkami…). Szczęśliwie się rozmyślili… (pewnie przemyśleli, że nie będzie jak wynieść końskiego trupa, na noszach się nie zmieści) ciekawe, czy kogoś z widzów to zaskoczyło;-). Potem nasze uczucia podbiła kolejna ckliwa scena z aukcji koni- cały oddział zrzucił się na wykup naszego bohatera… kolejna łezka… Kupuje go wreszcie dziadek wspomnianej nastolatki, co użyczyła koniowi swojego pokoju, a potem zginęła we wrażych łapach.. zgwałcona uprzednio.. ale że HanaBarbara czuwała, tego nie powiedziano. I tu mnie zaskoczył scenarzysta – ja już widziałam oczami wyobraźni, że nasz koń bohater dosiadany przez równie bohaterskiego żołnierza odnajduje dziewczynę i się z nią żeni… i żyją w trójkę i mają stadko maleństw…  ale niestety nie, tego absurdu nie było, co im zależało, jeden absurd więcej, czy mniej…   
Krok po kroku, łezka po łezce, dotarliśmy do ostatniej sceny, w której w świetle zachodzącego słońca jeździec oraz jego koń  witają się na jakimś kartoflisku w Walii z ....matką … nooo, tę scenę to już zerżnięto jak nic z Bollywood i to bez obciachu…




Myślę, że ta fotka świadczy o tym, że i na strych mogli go wtaszczyć, a ja się tylko czepiałam.




Jak się nie wie, to się da


Nie pisałam całe wieki… a dokładnie dwa miesiące, sorry, ale nie składało mi się…
Ostatnio po przerwie zawitałam też w stajni a tu śliczna srokata biało-brązowa  kobyłka na mnie czeka;-)) Siodłam tego słodziaka, grzyweczka, dupeczka, ogonek, kopytka, siodełko, gotowe;-) Wpada córka gospodarzy, gapi się na konika  przez moje ramię i pyta- a kopyta już robiłaś? Tak. Ona na to- I co?? A co ma być? – pytam zaskoczona. Okazało się, że kobyłka w poprzedniej stajni miała narowy i nóg dawać do czyszczenia nie chciała.
I tu wyszło mi po raz kolejny, że jak się czegoś nie wie, podchodzi do człowieka lub konia bez obciążenia, to się udaje. Gdybym wcześniej wiedziała, że z koniczkiem jakieś problemy, pewnie moja niepewność, spięcie byłoby dla niej wyczuwalne i uppppsss problem gotowy.
Kiedyś przeżyłam podobną sytuację ubierając konia na jakimś letnim obozie (byłam tam gościem), po ubraniu mu ogłowia zobaczyłam, że zbiegła się grupka dziewcząt wydających jakieś achy i ochy… ten koń nigdy nie dawał włożyć sobie wędzidła… jako że nie wiedziałam, to włożyłam… hahahaha

Muszę tę zasadę stosować bardziej powszechnie.. .  jak się nie wie, to się da;-))