Historia, którą chcę opisać, nie ma nic z końmi wspólnego, chyba,
że poprzez starą kuźnię, która była kluczem tej historii….
A było tak:
Parę dni temu koleżanka mnie pyta - nie mogłabyś porobić za tłumacza polsko-niemieckiego? Ja jej na to, że
kiepsko, co prawda mówię, ale nie na poziomie tłumacza… Co do czego wraz z
koleżanką – germanistką, pojechałyśmy…
Jeden stary Niemiec – urodzony w 1947, parę lat temu zaczął
szukać w Polsce rodziny ojca. Oprócz nazwiska znał miejscowość w wydaniu
niemieckim i słyszał o rodzinnej kuźni…i to tyle.
W Berlinie znalazł informację, że to musi być wieś pod
Gliwicami. W maju 2013 pojechał tam z
żoną, ale ani rodziny, ani kuźni… Siedział więc w knajpie (nomen omen po
niemiecku restauracja to Kneipe…) i użalał się nad sobą, że z kwitkiem wróci do kraju... i tu historia zaczyna mieć nowe otwarcie: podchodzi do nich jakiś młody człowiek, przyznaje się do podsłuchiwania rozmowy i proponuje pomoc. Jakoś lepiej niż „Stazji” z Berlina znalazł
miejscowość. Ale na miejscu w
parafialnych księgach nic… jak się za pół roku okazało, nazwisko było pomylone… I znów historia mogłby się skończyć, gdyby młodzież w Polsce była mniej uparta. Młody jednak nie odpuścił - znalazł on Niemcom autora książki o historii okolic Dąbrowy Górniczej, który
zinwentaryzował okoliczne … kuźnie…Wespól postanowili pomóc i tak doprowadzili do odnalezienia rodziny. PO 70 LATACH! Żyjące jeszcze żony braci rzeczonego Niemca, spotkały bratanka. Spotkanie było dla WSZYSTKICH niewiarygodną
historią. Dla mnie, która też tam była - wino i miód piła, też było przygodą
życia.
A z końmi wiąże tę historię tylko kuźnia, po której tylko wspomnienie zostało… ale i tak warto o tym napisać;-)