Kiedyś była popularna książka „Jeździec bez głowy”, parę
razy ekranizowana. Ja miałam przygodę z „koniem bez głowy”, też horror, na
wspomnienie trzęsą mi się nogi.
Zaczęło się niewinnym spacerkiem po padoku w Zbrosławicach,
ja z Wojtkiem (znowu on!) i jeszcze kilku jeźdźców. Słoneczko świeci, kłusik,
luzik.. Wojtek się potyka na polnej drodze, Wojtek leci na pysk, ja z niego,
Wojtek w locie obraca się o 180 stopni- czyli leci zadem do przodu, przez
własny łeb- matko!! Przygniecie mnie! Ledwie dotykam podłoża, odpełzam jak
najdalej… Dobrze- ja żyję, a Wojtek? Leży w koleinie polnej drogi, odwrotnie do
kierunku jazdy i nie ma łba!!!!! Boże, gdzie on ma łeb?
Łeb przygniótł sobie własnym tułowiem,
ludzie, on się udusi w parę minut! Próbuję podnieść mu szyję aby uwolnić łeb, ale gdzie jedna baba uniesie konia - nawet jego kawałka nie da rady. Drę się jak
opętana wzywając pomocy, zlatują się ludzie - dobrze, że to teren klubu a nie
środek lasu. Wspólnymi siłami wyciągamy łeb spod końskiego ciała, nie skręcił
sobie karku?!?!?!! Cud! Żyje, trochę niedotleniony, dobrą chwilę zajęło postawienie konia na
nogi - trząsł się jak galareta.. i to mieliśmy wspólne - ja też miałam nogi z
galarety... śmierć otarła się o nas, a słoneczko nadal zadowolone z siebie...
Kontakty z Wojtkiem nie wychodzą mi na zdrowie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz